piątek, 30 grudnia 2016

Słowa pisane najdłużej

Para, jakich mało. On w typie wujka z wąsem, w staroświeckiej koszuli o zbyt długich (choć krótkich) rękawach. Obowiązkowo w komplecie z szerokim krawatem i wypchaną teczką. Lekko przysadzisty, łysiejący, niedzisiejszy. Ona - szczupła blondynka w modnej fryzurze, ubrana bez zarzutu, energiczna i skrajnie niepasująca do męża. Mieszkają w bloku z wielkiej płyty, chyba nie mają dzieci ani wysokiego statusu społecznego. Widzę ich razem codziennie, o tej samej porze, jak schodzą po długich schodach ze wzgórza lub dalej, pod moim oknem. Wyglądają nieco zabawnie, nie tylko ze względu na dzielące ich, widoczne gołym okiem różnice, ale też dlatego, że zawsze trzymają się za, nie pod ręce, co przy ich wspólnej aparycji i wieku - mogą mieć około pięćdziesięciu lub więcej lat - wywołuje mimowolny uśmiech. Ale nie szyderczy, raczej tkliwy, bo obraz tej pary jest ujmujący. Pytanie: dlaczego? Skąd ta czułość, którą we mnie wzbudzają, zamiast narzucającej się ironii? Odpowiedź kryje się w miejscu, z którego wychodzą i do którego każdego dnia wracają, przyciągani wielką siłą miłości.
Tak naprawdę ten wpis nie jest o nich. Przykład osobliwej pary z sąsiedztwa miał mi posłużyć za punkt wyjścia. Jedno z dłuższych wyjść - zbieram się i zebrać nie mogę od dłuższego czasu, mając żenujące poczucie, że im bardziej zwlekam, tym gorzej dla mnie. Bo cóż z tego mojego pisania, jeśli nie użyję go do rzeczy naprawdę ważnych?
Tyle teorii, okazało się bowiem, że chęci to jedno, odwaga - drugie. Próbowałam - trochę z tchórzostwa, trochę wykręcając się literackim krojem bloga - osiągnąć cel okrężną drogą, używając symbolicznych opowiastek lub lakonicznych, niby przypadkiem wypuszczonych zdań, które mogły, choć nie musiały, naprowadzić czytelnika na dobry trop. Biorąc pod uwagę moją skłonność do zamazywania czytelności tego, co i tak przenośne, mało kto miałby szansę na właściwy odbiór. I chyba mi to odpowiadało, stwarzało pozory wykonania zadania, zapewniając jednocześnie bezpieczny spokój.
Kiedy zrozumiałam, że takie półśrodki nie załatwiają sprawy, zaczęłam rozglądać się za ludźmi, których mogłabym użyć jako modeli i tym samym odciągnąć uwagę od siebie. To w zasadzie było proste - poznaję coraz więcej osób, które idealnie wpasowują się w pożądany wzór. Opowiadając czyjeś historie uzyskałabym język autentyczności i tak poradziłabym sobie z kwestią skuteczności przekazu. Ale i ten wybieg nie spełniał podstawowego warunku: nie byłby tak naprawdę moim głosem, jedynie relacją z poczynionych obserwacji.
Dlaczego tak trudno mówić o sobie? Czego się obawiałam? Rzecz jasna tego, co pomyślą o mnie inni. Ci zanurzeni we współczesnych standardach, nastawionych na człowieka jako obiektu do hołubienia, z czym wiąże się nieustanny pęd do dawania mu wygody, konkretu -  gotowej, łatwej do przełknięcia papki, wzbogaconej wzmacniaczami smaku, zapachu i przyjemności. Wszystko, co nie jest udogodnieniem, co zabiera człowiekowi choć trochę z jego widzimisię, zaczyna być niepopularne, i w szybkim tempie prowadzi do przeorganizowania norm i detronizacji dawnych wartości. W świetle takich nowych zasad to, co chcę powiedzieć przez wielu odebrane będzie z grymasem, a ja zostanę posądzona o wdepnięcie w skrajność. Choć wiem, że o to właśnie chodzi. Obawiałam się pewnego napiętnowania, użyję nawet mocnego słowa - prześladowania, które tak naprawdę wcale nie jest przesadzone. To doskonałe podłoże do dania świadectwa. I nie było co tyle zastanawiać się nad formą, bo do takich celów wymowa i mądrość, której nie zdoła się oprzeć żaden oponent, po prostu zostaje nam dana.
Wróćmy do zakochanej pary spod bloku. Co jest w nich takiego, że ich rysuję, chcąc oddać swoje własne kolory? Napomknięta już mimochodem miłość. Ale nie ich wzajemna, męża do żony i żony do męża, a największa, jaka istnieje. Miłość Boga do nas. To ona pozwala nam kochać mimo wszystko.
Tym, którzy dobrnęli do tego miejsca i z powodu poprzedniego akapitu mają zamiar zakończyć lekturę, chcę powiedzieć jedno: sam fakt, że to czytasz, jest ogromną łaską. Równie wielką, jak decyzja, bym w końcu odważyła się opublikować świadectwo mojej wiary w Jezusa. Z pełną świadomością tego, że podobne deklaracje nie są powszechne, również w moim najbliższym otoczeniu. Wprawdzie większość moich bliskich i "dalszych" deklaruje się katolikami, lecz u wielu na tym koniec. Nic się z tą przynależnością religijną nie wiąże. Myślę, że najczęściej powodem jest wspomniana już wygoda. Chcielibyśmy dostosować Boga do siebie i naszych wyobrażeń, nie odwrotnie. Wszystko, co nam w wierze nie pasuje, niejako uprawnia do tego, by być letnim. Ogromne ryzyko, bo powiedziane zostało - obyś był zimny albo gorący! Nie chcę nawet myśleć, jaki los czeka letnich i drżę, bym i ja w ostatecznym rozrachunku nie została do nich zaliczona. Żeby było jasne - nikogo nie piętnuję. Byłam nie lepsza, jeśli nie gorsza, długie lata. Do tego stopnia, że każdą krzywdę, niepowodzenie lub beznadzieję wiązałam z brakiem zainteresowania Boga moją osobą. Myślenie: skoro On nie ingeruje w moją dolę (nie istnieje?), ja pozwalam sobie na urządzenie jej po swojemu. Czyli zwolniłam się z wszelkich niewygód, w pierwszym rzędzie z modlitwy. Więcej, wymyśliłam sobie, że można się modlić inaczej, na przykład pójść na łąkę i pokontemplować kwiatki. Nie mówiąc już o zaniedbaniu sakramentów i "przykładzie", jaki dawałam swoim życiem. Bez wdawania się w szczegóły - prosta droga do samozagłady. Mimo tego, że nie orientowałam się w tym postępującym procesie, moje teksty przeniknięte były mieszanką katastrofizmu (który myliłam z melancholią) i cynizmu (według tamtej mnie - humoru). Zarzekałam się, że wytwory mojej pisaniny są czystą kreacją i nie mają nic wspólnego ze mną, tymczasem instynktownie wplatałam wołanie o pomoc w opowiadane fikcyjne historie. Ale tego już nie ma. Wszystko oddałam Panu i - to jest naprawdę niesamowite - On to naprawdę skasował! Ważne, aby to zrozumieć. Bóg zgładził grzech - wysłużone hasło chrześcijan - niesie taką dawkę optymizmu, jakiej nie dadzą żadne pieniądze ani pozycje. Oczywiście potrzebny jest nasz wkład, autentyczna skrucha i wyznanie zła, które nas tłamsi. W ten sposób nieustannie mamy szansę doznawać nawrócenia. Konfesjonał to nasza droga do wolności.
Każde nawrócenie to proces. Niektórzy potrzebują na niego wielu lat. Czasem nieodzowna staje się pomoc innych ludzi. Ja takie wsparcie otrzymałam i bardzo chciałabym choć jednej pogubionej osobie pomóc w podobny sposób. Jest co robić. W Polsce mniej niż 40% katolików uczęszcza na Msze święte, odsetek przyjmujących Komunię świętą jest ponad połowę mniejszy. We Francji sześć procent licealistek dokonała zabiegu aborcji. Jeszcze nie doszliśmy do siebie po fali czarnych protestów. W krajach zachodniej Europy zamykane są ośrodki adopcyjne, nie realizujące polityki adopcji przez pary jednopłciowe. W samej Polsce rocznie dochodzi do ponad 60 tysięcy rozwodów, spada też liczba ślubów kościelnych. Chrześcijańskie święta, łącznie z tymi najważniejszymi, Bożym Narodzeniem oraz Wielkanocą, laicyzują się. Zamiast narodzin i śmierci Zbawiciela adoruje się przebranego w czerwony kubraczek dziadka wykreowanego przez Coca-Colę lub kicające zajączki. Gubimy się w natłoku nowinek technicznych i społecznych, przestajemy rozróżniać płcie, zaczyna nam być wszystko jedno - byle było wygodnie. Zewsząd słychać głośny krzyk atakujących Kościół. Co więcej, prześladowania chrześcijan na całym świecie nikną w serwisach informacyjnych. Ważniejszym newsem staje się banda około setki rozkrzyczanych polityków bawiących się w blokadę sejmu. Tymczasem chrześcijanie są najbrutalniej dyskryminowaną grupą religijną na świecie, głównie przez islamskich ekstremistów - organizacja "Open Doors" podaje liczbę ponad stu milionów aktualnie prześladowanych ludzi wierzących w Jezusa, m.in. w Korei Północnej, Iraku, Afganistanie, Syrii, Pakistanie, Sudanie, Iranie, Libii i innych krajach, których łącznie jest 50. Owe prześladowania nie są jedynie dyskryminacją socjalną czy polityczną, to również mordy, ataki, podpalanie kościołów. Ale nas to jakby nie dotyczy, zdajemy się o tym nie wiedzieć. Mamy swoje problemy. Stu polityków. Co nas może obchodzić sto milionów braci i sióstr w wierze.
Podkreślam, że i ja nie jestem bez winy. Mnie też jest komfortowo w wolnym kraju, niczego mi nie brakuje, mam rodzinę, pracę, dom - w takiej konfiguracji łatwo wierzyć w Boga i Jego miłosierdzie. Mimo wszystko, uwierzcie, trudno o tym mówić, tym bardziej, że nawracam się nieustannie. Potykam się każdego dnia. Ale już nie upadam. Gdy ogarniają mnie zwątpienie czy zniechęcenie, a dzieje się to często, wiem, co powinnam robić. A bywa, że się nie chce. Cóż, w takich momentach najczęściej się nie chce. Co jednak chciałam wam przekazać - od kiedy walczę z byciem letnią, otrzymuję wiele łask od Pana. Czasem ich nie dostrzegam i nie doceniam. Jestem niedoskonała, słaba, nawet ślepa. Tym bardziej piękne są chwile, gdy dociera do mnie Słowo. Bardzo sobie życzę, by mnie udało się dotrzeć z owym Słowem do kogoś, kto Go potrzebuje. A potrzebujemy wszyscy. Ono nas karmi.
Teraz coś dla tych, którym blisko do ateizmu. Bóg istnieje. Możesz w Niego nie wierzyć, ale On wierzy w ciebie. Tym, którzy wątpią, polecam Chrześcijaństwo po prostu, krótką książkę C. S. Lewisa, w której autor rozumowo udowadnia, że Bóg musi istnieć. Dedykuje ją zresztą tym, którzy chcieliby wierzyć, ale intelekt im nie pozwala. Ma to o tyle większe znaczenie, że jako pisarz, któremu było bardzo blisko do filozofii, sam przeszedł ogromną przemianę i w wieku niespełna 33 lat (!) porzucił ateizm i wrócił na łono Kościoła (wprawdzie nie katolickiego, choć nazywano go najbardziej katolickim spośród protestantów). W owej książce, która jest zapisem audycji radiowych przeprowadzonych podczas II wojny światowej, wychodzi od tego, że ludzkość, niezależnie od kultury czy kontynentu, przekonana jest o istnieniu pewnego rodzaju zachowania, które można nazwać przyzwoitością, moralnością, prawem natury. Jednocześnie nie żyje zgodnie z tym prawem. Ktoś jednak musiał stworzyć ową wpisaną w człowieka świadomość dobra i zła. Ateiści zasadzają swoje myślenie na tym, że wszechświat jest bez Boga, ponieważ jest okrutny i niesprawiedliwy. Tylko skąd się wzięła owa idea "sprawiedliwości" i "niesprawiedliwości"? Nikt nie może nazwać linii "krzywą", o ile nie posiada pojęcia linii prostej. Gdyby więc wszechświat nie miał sensu, nigdy nie powinniśmy się zorientować, że tego sensu brakuje. To zaledwie punkt wyjścia Lewisa, dalej udowadnia, dlaczego chrześcijaństwo, i dlaczego takie, a nie inne. Tyle Lewis.  
A ja? Mogę zaproponować to, co niegdyś zalecono i mnie samej. Musisz zacząć od pokochania siebie. Ponieważ, by prawdziwie i szczerze pokochać Boga, trzeba oczyścić własne podwórko. Będziesz miłował swego bliźniego JAK SIEBIE SAMEGO. Paradoksalnie to najtrudniejsze. Mamy sobie za złe własne niedoskonałości, braki, ułomności, niepowodzenia. Trzeba nauczyć się z nimi godzić. Granica jest cienka, łatwo bowiem wpaść w pychę, uznać się za lepszego, wiedzącego lepiej - od innych, od Boga. Pycha to jeden z największych grzechów, z którego rodzą się inne. Jak marny byłby nasz los, gdyby Chrystus ich nie zgładził. Tylko trzeba pamiętać, że do zbawienia potrzebny jest też nasz udział.
Idzie nowy rok. Życzę Wam i sobie, by był wypełniony Bożymi łaskami. Byśmy odnajdywali drogę do Jezusa. Ona wiedzie przez modlitwę i drugiego człowieka. Pracujmy nad tym, by żyło w nas Słowo.


Bardzo się cieszę, że w końcu to napisałam. Niczego nie pisałam tak długo.