niedziela, 25 września 2011

Introspekcja

Czasami zastanawiam się i dziwię pełnymi ustami, jak to jest możliwe, że tak mało rozgarnięta osoba, jak ja, jeszcze daje radę. Fakty są bezlitosne. Bezmiar nierealizmu. Z głową w chmurach lub najniżej w koronach drzew konkretów nie zdziałasz. A tu, proszę, działa się, pracuje się, dąży, wygląda i rozgląda. Co prawda, gdyby rozglądało się nieco bardziej uważnie, to i potknięcia byłyby rzadsze, i dorobek poważniejszy. Ale w zasadzie to chyba dobrze raz na jakiś czas porządnie się wywalić, trzepnąć głową w krawężnik lub słup telefoniczny, poczuć krew na ustach - jej metaliczny smak przypomina o biologii. Jak to mówią – czujesz, że żyjesz. I można jeszcze liczyć na to, że znajdzie się ktoś, kto podniesie, a nawet wymasuje. Masaż zdumionej, przebranej za materię, utopii.
Ciągle do przodu, w pogiętym, szybkim tempie. Nie bez ustanku, przerwy się zdarzają. Bywa, że w doskonale znanym labiryncie intuicji diablę jakieś podszepcze nietrafny kierunek. Niby znasz drogę na pamięć, a nagle błądzisz. Konsternacja zatrzyma cię w pół kroku, i nie wiesz, co zrobić, gdzie iść. Zgubiona w lesie rozwiązań, w rzepakowym polu, bezradne dziecko miasta na odludziu. Poza zasięgiem sieci. Znaleźć wyjście z tego cholernego zielska to jak pomalować rzęsy w kompletnej ciemności. Metoda na oślep tu nie zadziała. Zostaje posadzić tyłek na glebie i wystawić słońcu twarz do polizania. Promienie wcisną się pod zamknięte powieki, dając namiastkę światła w prywatnym piekle. I bywa, że to wystarczy; można wstać i brnąć dalej.   
W tej drodze po omacku obijam się o różne formy osobowe. Przez jedne przenikam jak przez mgłę, inne mają postać bardziej substancjalną. Czasem twardą, tak dalece, że zetknięcie z nimi jest gwałtowne i bolesne. Nie ma dwóch takich samych spotkań, każdy napotkany człowiek jest indywidualnym zjawiskiem. Porównywanie traci rację bytu, na linii styku prędzej czy później odnajdziemy różniące nas detale. Z tego między innymi powodu świat jest taki fascynujący. Nie ma nudy, są historie niezliczone. Niektóre z nich mogą być nauką dla innych, ale trzeba być ostrożnym i pamiętać o nieprzystawalności poszczególnych jednostek. Nie wszystko dla wszystkich.
Część napotkanych w szale życia osób budzi we mnie niesmak. Z powodu fragmentu całości, nigdy za całokształt. Naiwnie wierzę, że jak dobrze poszukać, to nawet Gargamel ma (miał? czy Gargamel żyje?) jakieś pozytywy. Im dłużej brodzę w czasie, tym więcej rzeczy, które budzą mój sprzeciw. Ale tak już zapewne musi być. Skoro kawa czarna i bez cukru, to dajmy pożyć amatorom cappuccino. Gdyby tylko o predyspozycje smakowe się rozchodziło, byłoby pysznie. Ale nie. Różnice wynikają ze sposobu postrzegania. Gorycz rozczarowań koi fakt istnienia niepodważalnych autorytetów. Jest ich parę, ale to nie miejsce na nabożne dysertacje o moich prywatnych bogach.
Są też tacy, których – tylko i aż - podziwiam. Tu też, oczywiście, za wybrane przymioty. Admiracja czyjejś cechy nie musi wcale wynikać z niedoścignionego dla mnie jej wzorca, choć często tak jest. Bywa, że podziwiamy bardzo prosty przymiot, taki, na jaki stać wielu. Pytanie, co z nim robimy, jak go wykorzystujemy, czy potrafimy z czegoś prozaicznego uczynić doskonałość.  Czy nam się chce. Dajmy na to: gotowanie. W zasadzie jak się tylko trochę postarać, ukucharzyć coś potrafi każdy. Ale łatwo odróżniamy zwykłe danie od dzieła kulinarnej sztuki. Autorów tych ostatnich nazywamy mistrzami. Albo: kochanie. No co jak co, ale miłość zdarza się popełnić każdemu (ci, co zaprzeczają, są niskogatunkowymi kłamcami). Co my jednak robimy z tymi uczuciami, że tylko (mniejsza) część z nas potrafi kochać…? Do tego stopnia, że tych szczęśliwych w miłości nazywamy szczęściarzami? Jak to się dzieje? Taki rozumny gatunek. Przekombinowany, jak widać.
I w tym aliażu ja. Zmiksowana z resztek. Niedostosowana. Dobra kobieta, która jest złą. Wbrew założeniom i niezgodnie z harmonogramem. Doskonała niedoskonałość. Taka jestem. Przepraszam.