Popełniłam
eksperyment.
Metoda
wykorzystana na użytek badania będącego tematem niniejszego wpisu z założenia
nie była skomplikowana. Chodziło o sprawdzenie, komu szklanka do połowy pusta,
a komu pełna. Wybór populacji reprezentatywnej był równie prosty, jak sam test.
Ślepy. Telefon, kontakty, co któryś pach. Tak zwane krótkie wiadomości tekstowe
o nieskomplikowanej, a jakże zastanawiającej dla wielu treści: Uśmiech raz!
(wykrzyknik koniecznie, dla wzmocnienia efektu przywoławczo-nakazującego). Odbiorcom
dziękuję za czynny udział i przepraszam za posłużenie się ich osobami do
ukrytej obserwacji. Przepraszam też,
jeśli poczuli się wyjątkowo po lekturze ww. wiadomości, co im teraz brutalnie
zdaję się odbierać. Ci zaś, którym ulżyło spieszę donieść, iż u mnie zawsze
trzeba czytać między wierszami, nawet oczywiste może być przewrotne, nie
traćcie więc czujności.
Wracając
do eksperymentu. Jak należało się domyślać, wielu z zaatakowanych uśmiechem
zdębiało. Spontaniczne reakcje typu piłaś?,
grzeczniejsze pani chyba pomyliła
odbiorcę? czy zdezorientowane o co
kaman? są do usprawiedliwienia stanem opóźniającej się wiosny. Zdarzały się
wszakże reperkusje bardziej przemyślane
w przekazie, wskazujące dobitnie na tę mniej niż bardziej pełną szklankę (wynaleźli jakiś podnośnik do kącików ust?).
Gdy jednak dolewać do opróżnionego niekorzystnymi odpowiedziami szkła pojemność
uzyskanych podstępem uśmiechów, okaże się, że duch w narodzie nie ginie. Może
się nie przeleje, ale da się umoczyć język nie dzwoniąc zębami o kant naczynia.
Tym samym na własne życzenie zalana zostałam bardzo lub bardziej szerokimi
emotikonami, które jeszcze do niedawna nie miały u mnie poważania (bo wiadomo,
wolę słowa). Wobec tylu i takich argumentów zmuszona byłam zmienić stanowisko.
I nieważne, że sama to sobie wysmarowałam. Liczy się efekt.
Paranaukowe
badania miały tak naprawdę i cel pośredni, który, jak to często (u U.) bywa,
jest ukrytym priorytetem. Polegał on na sprytnym odwróceniu uwagi od analiz
osoby badającej. Bo wszystko wszystkim, ale te nigdy nie wychodzą rzeczonej na
dobre. Typowe wizje na wyrost, czyli generowanie konfliktu zbrojnego z powodu
niedopitej kawy czy brwi uniesionej pod trochę innym kątem (choć jestem
zdeklarowaną pacyfistką). Tak mam, nie zmienisz. Prócz tego, co zostało
(auto)stwierdzone ostatnimi czasy, brakuje mi cierpliwości. Przykładów
przytaczać nie będę, bo to nie kozetka (choć niektórym wydaje się inaczej).
Kiedy jednak próbuję dojść przyczyn takiego stanu nierzeczy, przychodzi do głowy
tylko jedno. Klasyczne: i chciałaby, i boi się. Chcieć chce każdy, od chcenia
jednak do mienia drogi różne. Dotąd działałam jak raptus, w dodatku naiwny,
czego wynikiem jest brak wyniku. Tu przykład nieintymny: bieganie. Jak tylko
kolejny raz wchodzę do gry (z naciskiem na: kolejny), robię to tak zamaszyście
i jednocześnie głupio ambitnie, że kończy się płaczem, ketonalem i
koniecznością obniżenia poprzeczki. A znam teorię: spokojnie, powoli,
systematycznie – a nie będzie łez. Są. Zawsze. Dobrze, że nierzadko zlane z
łzami satysfakcji. Tylko można było mniej boleśnie. Dlatego wiem – U., bez
ciśnienia. Samo przyjdzie. A jeśli nie – znaczy: przyjść nie miało. Zasada
ponoć przystająca do wszelkich aspektów bytu tudzież niebytu.
Rzeczywistość
to taka skrzynka. Co do niej włożysz, to wyjmiesz. Gadanie. Przebieram palcami
nerwowo po stole. Ja stale wyjmuję mniej. Kiedy nastąpi zmiana owej
niekonsekwencji? I czy będzie kiedyś tak, że wyciągnę ze skrzynki coś wetkniętego
tam przez kogoś, nie przeze mnie?
Życzyć.
Dla jasności – moja szklanka do połowy pełna. Zawsze ktoś dolewa.