niedziela, 6 listopada 2011

W pogoni za

Czasu jest brak. Na wszystko, nie tylko na lenistwo. Nie wyrabiamy się z niczym, pędząc za ciągle odjeżdżającym pociągiem rzeczy ważnych i pilnych. Z tyłu, na peronie zostają cuchnące od wyrzutów sumienia zaległości, sprawy i rzeczy na potem. Zapchany kibel zarobienia. W biegu jemy i kochamy, czytamy i sikamy, każda podejmowana czynność naznaczona jest piętnem pośpiechu. Odpoczywamy na stojąco, przestępując z nogi na nogę, obawiając się bolesnych konsekwencji chwilowego oddechu. Relaks staje się towarem luksusowym, jego cena wciąż rośnie. Mrozimy wzrokiem zegarki, które puchną od rozpaczliwych prób wstrzymania pędu wskazówek. Nie bacząc na ilość pełnionych świadczeń, powiększamy zbiór niezbędnych zadań, jakby tych bieżących było mało. Kradniemy sobie coraz więcej z życia, bo należy być na czasie. Uczymy się zatem i rozwijamy, zaciągając na to dług niebytu w bycie. Zaczyna doskwierać deficyt godzin w dobie, dni w miesiącu. Akceptujemy to, gdyż tego wymagają czasy, poza tym seria wyrzeczeń ma się kiedyś zwrócić. Bardzo nieokreślone kiedyś.
Zatrzymać zdoła nas tylko gwałt, rewolucja. Czyjaś śmierć, choroba, obserwowana w najbliższym otoczeniu drastyczna utrata tego, o co z takim trudem walczyliśmy i co wydawało się być celem. Nagle następuje przeorganizowanie, stajemy nadzy na środku skrzyżowania odartego z drogowskazów. A my nie lubimy braku wytycznych, kompletnie się wówczas gubimy i nie wiemy, w jakim kierunku podążyć. I staje się nieszczęście, płacz, bo przecież ktoś zabrał dziecku zabawkę i nie nauczył gry w klasy.
Dobrze, że nie stoimy w miejscu. Ale kurs obsługi urządzenia do nicnierobienia na wypadek awarii systemu by się przydał. Ciekawe, czy udałoby się przeprowadzić w Polsce eksperyment sjesty. Koniecznie obowiązkowej, ustawowej, ważnej jak obecność na pasterce – tak, by poczuwali się do niej wszyscy. Już widzę obłęd w oczach narodu. Ale gdyby się, załóżmy, udało – to może i kryzys byśmy zdzierżyli, i autostrady pokończyli. Recepta na sukces: nie dążyć do niego po godzinach.
Wyłączmy się czasem, nie gońmy - jak to mówi pewna dama - własnego ogona. A ona wie, co mówi i dlatego też dedykuję jej dzisiejsze dywagacje. Wspaniała kobieta, która podjęła męską decyzję i zdecydowała się na spełnienie marzenia, na które dziewięćdziesiąt dziewięć procent populacji chronicznie nie ma czasu i środków. Ale nie ma się czemu dziwić. Nie jest głupią cipą. I ma swoją pasję. Zgodnie z powyższym kiedy tylko może (i gdy nie może) ściąga służbową garsonkę, wbija się w motocyklowy kombinezon i dosiada swojej śnieżynki, która ma za zadanie powieźć ją za granicę świata obowiązków, pism, szefów, umów, terminów, rachunków, zakupów, codziennych prozaiczności. Śnieżynka posiada czterosuwowy silnik, dwa koła i zostawia za sobą kreskę na polach, szutrach, w lasach, czyli wszędzie tam, gdzie jej offroadowa, okurzona i nierzadko ubłocona pani czuje się najlepiej. Teraz obie damy czeka przejażdżka życia. Dwa tygodnie na marokańskich piaskach. Dwa tygodnie totalnego zwrotu w funkcjonowaniu. Dwa tygodnie zmagań nie z klientami, a z żywiołem pustyni. Dwa tygodnie na sprawdzenie, czy ma prawo marzyć o niemożliwym: kompletnym resecie. I czy ma na to siłę. Nie tylko fizyczną. Megi, trzymamy kciuki. Niech twoja biała klacz wróci oblepiona afrykańskim piachem i nieśmiertelnym zwycięstwem. 
Trzeba mieć dziką odwagę, by spełniać marzenia.
Megi, tylko się nie zgrzej. I nie zapomnij okularów przeciwsłonecznych.
Zapraszam do śledzenia relacji z marokańskiej przygody:
megio.blogspot.com