niedziela, 6 września 2015

spacer

Szli dość żwawo, jak się idzie ulicami w zwyczajny dzień do zwyczajnych spraw. Jak zawsze, zaraz po wyjściu w szum miasta skierowała się w prawo, kilka kroków i znów w prawo, za róg Zgody i Mściwoja. Tam do niej dołączył. Zrównał się z nią, a ona automatycznie wsunęła rękę pod jego ramię i tak szli, jak mieli iść całe życie. Ubrany był w swój nieśmiertelny płaszcz w jodełkę, a pod spodem chyba brązowy garnitur, nie pamięta dokładnie. Szkoda, że minęła moda na codzienne garnitury. Kiedyś mężczyźni byli eleganccy nie tylko od niedzieli. Teraz to i w niedzielę trudno uświadczyć odświętnego męskiego sznytu. Kobiety to co innego. Coś w ich naturze nie pozwala im na bylejakość. Sama nadal nosi w torebce szminkę. Stanisław od początku ich małżeństwa wykazywał się ogromnym taktem i zrozumieniem, cierpliwie czekając w drzwiach na żonę, która z progu cofała się do lustra, by przeprowadzić obowiązkowy ceremoniał nakładania czerwieni na usta. Gdy się czasem zapomniała i go pominęła, orientując się po wyjściu, czuła się jakby nieubrana. Ale nie tym razem. Teraz liczył się tylko spacer. I Stanisław, który szedł razem z nią.
Nie patrzyli na siebie, twarze skierowane mieli prosto, zawsze patrzyli do przodu. Teraz trochę żałuje. I tego, że szli tak szybko. Może, gdyby trochę zwolnili, wiedziałaby więcej.
- Radzisz sobie? – zapytał idąc i nie patrząc na nią.
Nie odpowiedziała, czuła, że nie musi. Wiedziała, że sama jej obecność dała mu odpowiedź. Skręcili zgodnie w lewo, w 10 Lutego. Świeciło słońce, ruch był niewielki, ale mijali ich ludzie i samochody. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
- A tobie, jak tam jest? – zapytała, uwieszona na jego prawym ramieniu. Nadal szli.
- Dobrze, nie martw się – odpowiedział spokojnie.
Od początku wiedziała, że to sen. Stanisław nie żył już kilka lat, ale to był pierwszy raz, gdy jej się przyśnił. Po tym, jak umarł, spodziewała się wielu snów, w których mieli nadal być razem. Bała się ich – że ją na nowo pogrążą w żalu, że będzie budzić się i czuć pustkę jeszcze bardziej – ale mimo to ich pragnęła, czekała na nie, na niego. Tęskniła. Bóg jeden wie, jak bardzo. Stanisław i Stanisława - para, jakich mało. Koleżanki miały mężów i żadne z tych małżeństw nie było idealne. A ona, choć rozumiała, że nie zawsze wszystko układa się tak, jakby się chciało, nie miała na co narzekać. Stanisław adorował ją, tak samo rok, jak i dwadzieścia lat po ślubie. Odpowiedzialny, kochający, czuły. Wspaniały mąż i ojciec. Brakowało im tylko jednego: czasu tylko dla siebie. Zawsze coś było: dzieci, praca, remont. Marzyli o wakacjach we dwoje, podróżach, podczas których mieli zwiedzać siebie, i tak po prostu odpocząć, ciesząc się sobą. Tymczasem ich rzadkie – czasy były trudne – wyprawy polegały na nieco pilniejszym, bo w warunkach polowych, ogarnianiu tego, co zwykle było do ogarnięcia w domu. Niepisanym zwyczajem stało się też to, że pierwszego dnia urlopu Stanisław brał pod pachę dziewczynki – los obłaskawił ich trzema córkami – i zabierał je na tyle daleko i długo, by Stasia mogła odespać przygotowania do wyjazdu. Potem mogła dołączyć do reszty. Dziewczynki urosły, założyły swoje rodziny, i powoli zbliżał się ten upragniony czas, gdy Staś i Stasia mogli poświęcić się wyłącznie sobie. „Byle do emerytury” – mówili i planowali wycieczki. Jak cyniczny bywa los. Zaraz po przejściu na wyczekaną emeryturę Stanisława niespodzianie zawezwał inny świat. I została sama, a on nie pojawiał się nawet nocą.
Aż do dziś. W zasadzie ciężko nawet stwierdzić, że się śnił. Wpadł na chwilę, by się upewnić, że wszystko u niej w porządku, i uspokoić ją, że u niego też. Pewnie zwlekał tak długo, bo wiedział, że czas złagodzi jej ból i pozwoli łatwiej przyjąć tę nagłą wizytę. Miał rację, jak zwykle. Nawet zapomniała o tym śnie, przypomniał jej się później, gdy emocje snu zelżały. Ale potrafi go bardzo dokładnie odtworzyć. I swoje w nim czucie, z jednej strony niezwykle rzeczywiste, z drugiej świadome mary. Nieważne jak, ważne, że znowu razem. Krok w krok, ramię w ramię. Wtedy nie miała żalu, że tak krótko. Ile mógł trwać ten spacer? Kilkanaście, kilkadziesiąt sekund? Doszli do skrzyżowania z Władysława, po czym, bez słowa, bez najmniejszego pożegnania, jakby umówieni, każde poszło w swoją stronę. Ona w prawo, przez pasy, do doczesnych spraw, on w lewo, tam, gdzie się żyje inaczej. Żadne nie obejrzało się za siebie.
Tego też nie może odżałować, rozpamiętując sen sprzed kilkunastu lat. Wszystko było oczywiste gdy śniła, teraz zrobiłaby wiele, by ukraść choćby sekundę więcej, słowo więcej, może jakieś spojrzenie, zapewnienie, że na nią czeka. Wpatrywała się w zdjęcie, zaklinając własny umysł, ale Stanisław nie przyszedł więcej. Może i dobrze, zestarzała się, już nie jest tą Stasią, co kiedyś. Nie nadążyłaby za jego szybkim krokiem. Niemniej – spróbowałaby.