Szli
dość żwawo, jak się idzie ulicami w zwyczajny dzień do zwyczajnych spraw. Jak zawsze,
zaraz po wyjściu w szum miasta skierowała się w prawo, kilka kroków i znów w
prawo, za róg Zgody i Mściwoja. Tam do niej dołączył. Zrównał się z nią, a ona
automatycznie wsunęła rękę pod jego ramię i tak szli, jak mieli iść całe życie.
Ubrany był w swój nieśmiertelny płaszcz w jodełkę, a pod spodem chyba brązowy
garnitur, nie pamięta dokładnie. Szkoda, że minęła moda na codzienne garnitury.
Kiedyś mężczyźni byli eleganccy nie tylko od niedzieli. Teraz to i w niedzielę
trudno uświadczyć odświętnego męskiego sznytu. Kobiety to co innego. Coś w ich
naturze nie pozwala im na bylejakość. Sama nadal nosi w torebce szminkę. Stanisław
od początku ich małżeństwa wykazywał się ogromnym taktem i zrozumieniem,
cierpliwie czekając w drzwiach na żonę, która z progu cofała się do lustra, by
przeprowadzić obowiązkowy ceremoniał nakładania czerwieni na usta. Gdy się
czasem zapomniała i go pominęła, orientując się po wyjściu, czuła się jakby
nieubrana. Ale nie tym razem. Teraz liczył się tylko spacer. I Stanisław, który
szedł razem z nią.
Nie
patrzyli na siebie, twarze skierowane mieli prosto, zawsze patrzyli do przodu. Teraz
trochę żałuje. I tego, że szli tak szybko. Może, gdyby trochę zwolnili, wiedziałaby
więcej.
-
Radzisz sobie? – zapytał idąc i nie patrząc na nią.
Nie
odpowiedziała, czuła, że nie musi. Wiedziała, że sama jej obecność dała mu odpowiedź. Skręcili
zgodnie w lewo, w 10 Lutego. Świeciło słońce, ruch był niewielki, ale mijali
ich ludzie i samochody. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
-
A tobie, jak tam jest? – zapytała, uwieszona na jego prawym ramieniu. Nadal
szli.
-
Dobrze, nie martw się – odpowiedział spokojnie.
Od
początku wiedziała, że to sen. Stanisław nie żył już kilka lat, ale to był
pierwszy raz, gdy jej się przyśnił. Po tym, jak umarł, spodziewała się wielu
snów, w których mieli nadal być razem. Bała się ich – że ją na nowo pogrążą w
żalu, że będzie budzić się i czuć pustkę jeszcze bardziej – ale mimo to ich pragnęła,
czekała na nie, na niego. Tęskniła. Bóg jeden wie, jak bardzo. Stanisław i
Stanisława - para, jakich mało. Koleżanki miały mężów i żadne z tych małżeństw
nie było idealne. A ona, choć rozumiała, że nie zawsze wszystko układa się tak,
jakby się chciało, nie miała na co narzekać. Stanisław adorował ją, tak samo rok,
jak i dwadzieścia lat po ślubie. Odpowiedzialny, kochający, czuły. Wspaniały mąż
i ojciec. Brakowało im tylko jednego: czasu tylko dla siebie. Zawsze coś było:
dzieci, praca, remont. Marzyli o wakacjach we dwoje, podróżach, podczas których
mieli zwiedzać siebie, i tak po prostu odpocząć, ciesząc się sobą. Tymczasem ich
rzadkie – czasy były trudne – wyprawy polegały na nieco pilniejszym, bo w warunkach
polowych, ogarnianiu tego, co zwykle było do ogarnięcia w domu. Niepisanym zwyczajem
stało się też to, że pierwszego dnia urlopu Stanisław brał pod pachę dziewczynki
– los obłaskawił ich trzema córkami – i zabierał je na tyle daleko i długo, by
Stasia mogła odespać przygotowania do wyjazdu. Potem mogła dołączyć do reszty.
Dziewczynki urosły, założyły swoje rodziny, i powoli zbliżał się ten upragniony
czas, gdy Staś i Stasia mogli poświęcić się wyłącznie sobie. „Byle do emerytury”
– mówili i planowali wycieczki. Jak cyniczny bywa los. Zaraz po przejściu na wyczekaną emeryturę
Stanisława niespodzianie zawezwał inny świat. I została sama, a on nie pojawiał
się nawet nocą.
Aż
do dziś. W zasadzie ciężko nawet stwierdzić, że się śnił. Wpadł na chwilę, by się
upewnić, że wszystko u niej w porządku, i uspokoić ją, że u niego też. Pewnie zwlekał
tak długo, bo wiedział, że czas złagodzi jej ból i pozwoli łatwiej przyjąć tę
nagłą wizytę. Miał rację, jak zwykle. Nawet zapomniała o tym śnie, przypomniał jej
się później, gdy emocje snu zelżały. Ale potrafi go bardzo dokładnie odtworzyć.
I swoje w nim czucie, z jednej strony niezwykle rzeczywiste, z drugiej świadome
mary. Nieważne jak, ważne, że znowu razem. Krok w krok, ramię w ramię. Wtedy
nie miała żalu, że tak krótko. Ile mógł trwać ten spacer? Kilkanaście,
kilkadziesiąt sekund? Doszli do skrzyżowania z Władysława, po czym, bez słowa, bez
najmniejszego pożegnania, jakby umówieni, każde poszło w swoją stronę. Ona w
prawo, przez pasy, do doczesnych spraw, on w lewo, tam, gdzie się żyje inaczej.
Żadne nie obejrzało się za siebie.
Tego
też nie może odżałować, rozpamiętując sen sprzed kilkunastu lat. Wszystko było
oczywiste gdy śniła, teraz zrobiłaby wiele, by ukraść choćby sekundę więcej,
słowo więcej, może jakieś spojrzenie, zapewnienie, że na nią czeka. Wpatrywała się
w zdjęcie, zaklinając własny umysł, ale Stanisław nie przyszedł więcej. Może i
dobrze, zestarzała się, już nie jest tą Stasią, co kiedyś. Nie nadążyłaby za
jego szybkim krokiem. Niemniej – spróbowałaby.