Aparat mowy nie działa, gdy trzeba przekazać clou. Stoję i gapię się na własną niemoc.
Dokładnie ją widzę, jest wyrysowana w oczach, których koloru nie potrafię dziś określić.
A przecież je znam, znam doskonale. Nie raz topiły obłęd, koiły paranoje, wciągały w wir.
Młyn pędzony głosem w płynie, ciekawością w palcach, splotem źrenic, przestrachem trochę.
Plastyczny odbiór niewypowiedzianego rozminięcia w czasie.
Raczej nie będę się dziwić. Za błędy się płaci, potem pije. Taka chrzaniona kolejność.
Z naprawą uszkodzeń już gorzej. Części wymienne nadrdzewiały niewiarą.
Emocje, one jedne niezmiennie są. Nie dają spać, siadają na łóżku, wciskają enter. Poszło.
Przecież wiem, że to moja wina.
Raz jeszcze stwierdzam, że dzieciństwo minęło bezpowrotnie. Trzeba oddać zabawki i iść.
A to, co spotkane na drodze zatrze skreślone na poprzednich stronach zamieszanie. I słowa.
Słowa, które tłuką się w uszach. Przeszłość ma wpływ na dziś i jutro, ale jej nie zmienimy.
Zostaje mieć nadzieję. Ale nie czekać. Walczyć o przyszłość, ryć w uporze trzeba, siec.
A kiedy nam zabraknie sił, zostaną jeszcze morze i wiatr.
Morze. Patrzę w nie, gdy nie mówię wprost, gdy mówię zło. Ale morze jest dobre, daje moc.
Czerpiesz z niej, wiem.
I tylko cieszy, że rok się skończył.
Echo niesie przeprosiny. W każdym słowie, w każdej linii.