Serialami Polska stoi. Seriali
się nie ogląda, ale się je zna. Zamknięte za szybką plazmy komplikacje
zaplątane w zębowy aparat niełatwych losów sztucznych nas. Sztucznych, bo
nieprawdziwych, zmontowanych z paranoi i niemożliwości. Lubimy te obłąkane
historie, w końcu takie wyjęte z pudełka zdrowego rozsądku. Między jednym a
drugim blokiem reklam nieco zaciera się szary wtorek nudnych widzów. Wena,
telenowela, bareizm. Skrywana ciąża i miłość do własnej siostry. Intrygi w
przedszkolu, morderstwo za kanapkę z pleśniowym serem. Dostateczna porcja cudzych
problemów i ekscytacji. Nie my, oni.
Wpatrzeni w ekran nie zauważamy,
jak te przerysowane role pęcznieją i puchną, nie mieszczą się w pudle, wyłażą
do pokoju. Siadają w waszych ulubionych fotelach, chwytają pilota i zmieniają
kanał. I kto ma teraz władzę? Kto patrzy, kto gra? Jaki jest twój udział w spektaklu?
Telenowela trwa, odcinek trzy tysiące pięćset dwudziesty siódmy. Reżyser jest bezlitosny,
masz dążyć ku destrukcji. Zabij swoje ja, teraz masz być nim. Z nim. Nie, nie z
tamtym. Ten był czterdzieści odcinków temu. Teraz podpal dom. Już w nim nie mieszkasz.
Co taki zdziwiony, tragedia musi być, inaczej nie ma komedii. A na koniec wino z
bąbelkami. Świętujesz porażkę szacunku do siebie i całego planu zdjęciowego.
Zagrani, zafajdani, zgubieni.
Wyłączcie telewizor. Telewizja kłamie.
Wcale nie kochasz własnej siostry. Nie daj sobie wmówić.