Popełniłam bajkę. Bajka była gwiazdkowym prezentem dla mojej kilkuletniej siostrzenicy. Taka próba przeszycia choć paru chwil na fantazję z dobrym zakończeniem, przy braku podobnych w minionym roku. Wedle założeń historyjka miała być krótka, wesoła, kolorowa i z morałem. Z powyższych postulatów spełnić udało się może to ostatnie. Może. Tak przynajmniej wnioskuję na podstawie reakcji obdarowanej, która - gdy zorientowała się, że to koniec i czas na oklaski - wyrecytowała banały o wyższości dobra nad złem i ogólnie wykazała się niezwykle cną oceną rzeczywistości. Zrobiła to stojąc prosto i na jednym wydechu; wyglądała jak podmiot odpytki przy tablicy. Ten podporządkowany, czyli zmuszony niewygodną sytuacją do odpowiadania na trudne i głupie (głupie i trudne) pytania. Poczuła się do tego zapewne zobligowana widząc moje źle skrywane rozczarowanie brakiem jej entuzjazmu z prezentu. A przecież zabawkę też dostała. I słodycze.
Możliwe, że bajka słaba jest, i mała stwierdziła to już na podstawie braku ilustracji. Ale proszę wybaczyć, napisać to ja mogę, ale nie każcie mi malować (i śpiewać).
Koniec końców latorośl ma za zadanie dorysować bajce kontury zewnętrzne, a stopień jakości wewnętrznej sprawdzę tutaj. Czynnikiem kontrolnym będzie ewentualne zainteresowanie i prośby o jeszcze (życzyłabym sobie, by się pojawiły). Baja przydługawa jest i rozmiar jej z pewnością przekracza możliwości przykucia blogowej uwagi na raz, dlatego podzieliłam ją na trzy części. Jeśli nie zdzierżycie jednej, można sobie odpuścić dwie kolejne (to jest życzliwa podpowiedź).
Acha, bajka jest o chłopcu, który wierzył. Wszelkie zbieżności i podobieństwa do osób rzeczywistych są przypadkowe.
A więc, drogie dzieci…:
W niewielkim miasteczku o nieciekawej nazwie mieszkał pewien mały Chłopiec. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym. Chłopak, jakich wielu. Lubił puszczać kaczki na wodzie, pistacjowe lody z budki na rogu i nauczycielkę przyrody, bo często urządzała wycieczki do lasu. Nie lubił nudy. Nuda była czymś, czego należało się wystrzegać, gdyż powodowała niemiłe łaskotki w brzuchu. Wiecie, takie podobne do burczenia, ale wywoływane przez głód całkiem niefizyczny: rządzę wrażeń. Dlatego też, aby nie dopuścić do rozstroju organizmu, Chłopiec sycił się dniem, jak tylko mógł. Dzieci mają zwykle sporo pomysłów na zapełnianie czasu wolnego, a nasz Chłopiec miewał ich aż nadto. Wyobraźnia godna pozazdroszczenia.
Wymyślił sobie na przykład, że w parku mieszka Czarodziej. Wielki czarnoksiężnik o potężnej mocy, który woli pozostawać incognito w obawie przed naporem interesantów i zwykłych gapiów. Żył tak sobie w ukryciu trzysta, a nawet więcej lat, sam już się pogubił, ile. Wcześniej był wielce znaną osobistością, miał własny pałac i świtę naśladujących go uczniów. Sam Król częstokroć udawał się do niego po radę. Mag, korzystając z tajemnej wiedzy, przygotowywał dla władcy wymyślne specyfiki, ponieważ bardzo zależało mu na dobru państwa. Król wierzył, iż jego panowanie przebiega pomyślnie dzięki własnej mądrości i doświadczeniu, ale na wszelki wypadek prosił Czarodzieja o mikstury i sekretne rytuały. Nie zaszkodzi odpukać w niemalowane. I zabezpieczyć na wypadek kryzysu.
Przyznać trzeba, że królestwo, w którym trzysta lub więcej lat temu mieszkał Czarodziej, było bardzo udane. Ludziom żyło się w nim dobrze, każdy miał swoje zajęcie, które lubił i które dawało mu poczucie spełnienia ważnej społecznie roli. Choćby to było tylko łatanie dziur w spodniach. Wszyscy byli potrzebni i każdy był wyjątkowy. W domach jaśniały wesołe i ciepłe kominki, a ich mieszkańcy mogli przez okna podziwiać umiejscowiony niżej monarszy zamek. Dokładnie tak – pałac, w którym mieszkał Król, miast na otoczonej fosą górze, zbudowany został w niecce, ponieważ władca nie chciał się wywyższać nad swoich poddanych. Co więcej, to nie Król udzielał audiencji swoim obywatelom, tylko sam fatygował się do nich i prosił o widzenie. Chciał żyć wespół ze swoim ludem, chciał znać jego zapatrywania i potrzeby, bolączki i radości. Pragnął dla nich jak najlepiej. Tylko wówczas – uważał – mógł zasłużyć na ich miłość i szacunek.
Stało się jednak coś strasznego, nikt dokładnie nie wie co, ale w rezultacie Król przestał być królem i nastąpił chaos. Doskonale rządzony i szczęśliwy kraj pogrążył się w deprymującym żalu. Poddani, nie mając nad sobą umiłowanego pana stali się nieufni i zamknięci.
Najpierw przestali się uśmiechać. Z każdym niknącym uśmiechem spadał liść z drzewa, a słońce traciło jeden ciepły promyk.
Potem przestali ze sobą rozmawiać. Milknące ludzkie głosy powodowały coraz głośniejszą i bardzo piskliwą ciszę. Niezwykle bolesny niedźwięk.
Na koniec ludzie zaczęli się unikać. Chowali się za murami domostw, jakby bojąc się spotkania drugiego człowieka. W przejmującej pustce na podwórkach migały tylko naprędce zamykane drzwi, słychać było odgłosy ryglowanych zamków i chrzęst kluczy.
I stała się brzydka, mroczna, głucha i nader uparta Jesień. Rozpanoszyła się na polach i wioskach, objęła miasteczka, nie pozwoliła nadejść białej i rozświetlonej styczniowym słońcem Zimie, nie mówiąc już o Wiośnie. Mianowała się jedynie słuszną porą i ogłosiła wieczną, deszczową hegemonię. Smutna i okrutna królowa. W pałacu niedawnego monarchy umościła sobie posłanie. Gwizdała na pamięć o legalnym władcy, wyrzuciła część jego szat za okno, z reszty uczyniła sobie hamak. Razem z nią w murach opuszczonego zamku hulał jej brat, zimny i hałaśliwy Wiatr. Z tej przyczyny ludzie mówili, że w zamku straszy i starali się nie zbliżać doń zbyt blisko. Zresztą i tak unikali spacerów.
Z czasem nawet Jesień z Wiatrem opuścili zamek, taki był wymarły i ponury. Nikt nie chciał w nim mieszkać.
Mijały lata i nic nie zmieniło atmosfery przygnębienia i samotności wśród innych samotnych. Kwiaty nie kwitły, obywatele się izolowali, nawet o Dniu Dziecka nikt nie pamiętał. Z biegiem czasu zapomniano o szczęśliwych czasach i zamierzchłej pomyślności królestwa, które stało się zwykłym krajem, bez korony i berła. Każde kolejne pokolenie miało coraz mniej pamięci o swojej wspaniałej historii. Żyło się z dnia na dzień, zmagało z prozą powszedniości, bez barw, wzajemnej serdeczności i świąt. W końcu nie było już nikogo, kto wspominałby złote czasy dziadów i pradziadów. Nikogo, prócz jednej osoby – Czarodzieja.
On jeden pamiętał i Króla, i pałac, który zalany nieustającym deszczem stał się skrywającym tajemnicę bagnem. Niebo płakało nad utraconym majestatem tak rzęsiście, że zamek, umiejscowiony w dolinie, zupełnie zatonął pod łzami. Zarastający tatarakiem obraz dumnej przeszłości. Czarodziej zamieszkał nad mokradłem, w pniu starego, spróchniałego drzewa. Każdego dnia obserwował uważnie jeziorko w nadziei, że może wróci, wyłoni się dawna świetność.
I tak minęło kilkaset lat. Czarodziej, niezauważany przez nikogo, niezmiennie wypełniał codzienny rytuał. Wstawał, mył zęby, pił mleko z miodem, po czym siadał na brzegu i nieruchomiał w czekaniu. Bał się poruszyć, aby nie przegapić czegoś ważnego. Nigdy nie wiadomo, kiedy i z której strony przyjdzie zmiana. I mimo upływu czasu nie rezygnował.
Dziwicie się, dlaczego nikt czuwającego Czarodzieja nie widział? Bo do tego potrzebne są oczy duszy. Nie takie zwyczajne, służące do oglądania świata i do czytania, ale oczy wewnętrzne, potrzebne do dostrzegania tego, co najistotniejsze: uczuć. Ludzie już dawno uznali, że uczucia nie są najważniejsze. Woleli doglądać swoich majątków, zwracać uwagę na nowe, błyszczące i drogie przedmioty, dla nich zatracili zupełnie zdolność widzenia tego, co ukryte. Pędzili za swoimi karierami i mijali w tej pogoni Czarodzieja nie dostrzegając go. Niektórzy nawet się o niego potykali, a on i tak pozostawał dla nich niewidzialny.
Nie dostrzegały go też dzieci. Miały swoje supernowoczesne zabawki, gry, roboty, lalki i tak były w nie wpatrzone, że na nic innego nie zważały. Poza tym nad bagnem nie było prądu, więc rzadko tam chodziły. Tylko czasami, gdy trzeba było przynieść kasztanów na lekcję. Dziupla Czarodzieja znajdowała się w kasztanowym drzewie właśnie. Czarodziej podrzucał dzieciakom pod nogi co ładniejsze, lśniącobrązowe owoce, dzieci szybko wypełniały nimi woreczki i pędziły do swoich wypasionych gier. Jego samego nie zauważały.
Tylko jeden Chłopiec nie pozostał ślepy na obecność Czarodzieja. Tak, nasz przyjaciel z początku bajki, pamiętacie go jeszcze? Był trochę inny od swoich kolegów, ale nie wiedział o tym. Tak samo, jak wszystkie dzieci chodził do szkoły, biegał i skakał, bawił się i uczył. Jego dzień nie różnił się od dni jego kolegów do godziny trzynastej. Wtedy kończyły się lekcje i dzieci wracały do domów. Większość czym prędzej jadła zupę i siadała do komputera, aby przejść kolejny poziom w grze. Nasz mały bohater nie posiadał komputera. Ale nie martwił się tym. Miał mnóstwo innych, ciekawych zajęć. Liczył wróble na płocie i pilnował, by żaden się nie zapodział, karmił nie wiadomo czyje koty, żeby miały pełne brzuszki, ścigał się z samolotami na niebie (zawsze wygrywał), podlewał kwiaty w opuszczonym ogrodzie sąsiadów, a wieczorami malował popołudniowe przygody, by ocalić je od zapomnienia.
Pewnego dnia mama pozwoliła mu zabrać kredki na podwórko, ponieważ umyślił sobie, że narysuje najwspanialszą rzecz natychmiast, jak tylko ją ujrzy. To tak, jakby robił zdjęcie. Wrzucił potrzebne przybory do plecaka i pomaszerował nad jeziorko. Bardzo je lubił i często tu przychodził. Nie wiedzieć czemu miejsce to przyciągało go. Mógł na przykład usiąść na murku przy osiedlu, tam tyle się dzieje. Na pewno miałby co narysować. Ale poczłapał dalej. Minął też ogródki działkowe (poligon artystycznej inspiracji) i w końcu dotarł do celu. Usiadł na brzegu, na grubym konarze, który służył mu za ławeczkę i chwilkę odpoczął. Wyciągnął kanapkę, którą przygotowała mu mama i zjadł ją w ciszy.
Lubił ciszę. Często się w nią wsłuchiwał, miała wiele różnych melodii. Na przykład cykanie. Albo nieśmiały szmer maszerujących mrówek. Od czasu do czasu dołączał do nich plusk znad wody. I szum. Falujący, szeleszczący szept liści.
Chłopiec, zastygnięty w słuchaniu, prawie zapomniał o zadaniu, jakie sobie wyznaczył. Sięgnął po szkicownik, kredki i czekał. No jak to na co? Na coś. Wiedział, że się zdarzy. Wierzył w to.
W międzyczasie postanowił namalować krzak, który rósł po drugiej stronie bagienka. Taki nieduży jałowiec, który miał dwa wierzchołki – jeden sterczał prosto do góry, drugi giął się ku ziemi i niemal dotykał igłami wody. Pokrętny i skrzywiony, przyciągnął uwagę Chłopca. Chłopczyk skoncentrował się na pracy (zawsze, gdy był skupiony, wysuwał język; na szczęście nigdy nie udało mu się go przygryźć), domalowywał detale, bardzo się starał.
Kiedy skończył i spojrzał na cały rysunek, aż krzyknął z wrażenia. Na kartce, zamiast krzewu, prezentowała się postać Czarownika! Nie było pierwszego wierzchołka, zamiast niego widniała długa, spiczasto zakończona czarnoksięska czapa. Gałąź, która pochylała się ku dołowi okazała się nogami owiniętymi w czarne sukno togi. Oszołomiony Chłopiec spojrzał czym prędzej na drugi brzeg, a tam co? Nie było ani krzewu, ani Czarodzieja! Nic nie było, a przecież, na skrzydła motyla, coś tam przed chwilą było na pewno! Dowodem jest rysunek!
Chłopiec zerwał się na równe nogi. Rozejrzał się wokoło – cisza, obiegł całe jeziorko – pustka. Był poruszony, ale nie przestraszony. Ci, którzy nie mają powodu, nie mają się czego bać. Jeszcze raz spojrzał na miejsce, gdzie winien być krzak (Czarodziej?), po czym postanowił wrócić do domu i wszystko opowiedzieć mamie. Ona na pewno będzie potrafiła to wytłumaczyć. Mamy są bardzo mądre.
Mama wysłuchała Chłopca uważnie, pogładziła go po głowie i z uśmiechem zapewniła, że jutro na pewno uda mu się rozwiązać zagadkę.
- Odpowiedź przyniesie sen, synku – powiedziała. - Sny są lustrem, w którym odbijają się nasze pytania.
Na dobranoc zrobiła mu kakao. Po kakao noc jest bardziej życzliwa.
Uspokojony Chłopiec położył się spać, aby czym prędzej zacząć śnić.
I wy, drogie dzieci, też już się kładźcie. Dalsza część bajeczki jak (jeśli) będziecie grzeczne.