poniedziałek, 6 sierpnia 2012

koniec świata. dni otwarte

Miałam napisać coś ładnego. Tylko nie bardzo wiem, co jest ładne. Uroda to mało konkretne pojęcie. I dość mylące. Bo czy, jeśli coś podoba się A, to tym samym i B? Przecież B może  w ogóle nie lubić żółtego. Przykładowo ja do żółtego nie mam żadnych zastrzeżeń. W zasadzie żółty jest w porządku i może towarzyszyć mi w garderobie i na talerzu. Ścianę mam żółtą. Żółty podkoszulek. Ulubiony. Ale załóżmy, że B żółtego nie lubi. Wówczas wszelki wysiłek włożony w starania, język na brodzie i nieprzespana noc pójdą na marne. A ja się lubię wysypiać. Jak każdy porządny obywatel. I jak gros nich nie potrafię tego wykonać. Dlatego poprzestanę na tym i zamienię motaninę języka i czynów na zaproszenie. Do ekspiacji. Bo nadchodzi koniec świata. Udaję się na jego powitanie w asyście własnego potępienia. Wtapiam w zielone oblicze nicości i oczekuję innych dusz, które błądzą. Ciebie. Ciebie. I ciebie też. Brew twa unosi się, jesteś skruszonym grzesznikiem. Albo tylko grzesznikiem. Chwila na zadumę i zgrzyt zębów. A teraz dobra wiadomość. Na końcu świata jest czyściec. Takie miejsce, co przyjmuje wszelkie przewinienia. Bez słowa. Zamyka je w zielonej paszczy i mieli. Czego nie połknie – odda. Bez teczek, wyrzutów sumienia i zaschniętych pretensji. Na końcu świata zmieniają się perspektywy. Można nabrać dystansu pełne usta. Zapraszam.
Teraz mapa, gdyż  O. - słusznie zapewne - uważa, że bez mapy się nie da. Mam dość lękliwe podejrzenia, że nawet najlepiej rozrysowana mapa w tym akurat wypadku na niewiele się zda. Koniec świata to kompletnie zapadły w kosmosie punkt. Trafić tam najłatwiej przez przypadek. Dziadek mój znał takie historie. Ale dziadek już ich nie opowie, ja natomiast muszę spowodować, że czyjeś spragnione odkupienia stopy trafią na odpowiednią ścieżkę. Myślę, że najprościej będzie kierować się przed siebie. Po drodze trzeba minąć Kostarykę, ale minąć, a nie rozbić namiot w oczekiwaniu na samonalewające się drinki z palemką lub bez. Dopuszczalny jest co najwyżej przystanek na siusiu i zabranie dodatkowej porcji pasażerów. Tylko nie wyłączać silnika! Może nie zaskoczyć i trzeba będzie pchać. A to niezbyt miłe, biorąc pod uwagę fakt, że tam często korek. I dalej, na wprost (uwaga na radary). Aż do skrzyżowania rzeczywistości z bajką, jakieś trzydzieści kilometrów za zamkiem. Potem już tylko wiatr we włosach i jazda do lasu. Proszę tylko mieć baczenie na niezidentyfikowane przez jakiekolwiek urzędy pojazdy mechaniczne na trasie. Im ich więcej, tym bliżej celu. Są tacy, co twierdzą, że będą u niego, gdy zapadną się po kolana w zgniłe pole. Może i tak, lato tego roku mokre.
Prawdopodobnie nikt nie trafi.