Miałam napisać coś ładnego. Tylko
nie bardzo wiem, co jest ładne. Uroda to mało konkretne pojęcie. I dość mylące.
Bo czy, jeśli coś podoba się A, to tym samym i B? Przecież B może w ogóle nie lubić żółtego. Przykładowo ja do
żółtego nie mam żadnych zastrzeżeń. W zasadzie żółty jest w porządku i może
towarzyszyć mi w garderobie i na talerzu. Ścianę mam żółtą. Żółty podkoszulek.
Ulubiony. Ale załóżmy, że B żółtego nie lubi. Wówczas wszelki wysiłek włożony w
starania, język na brodzie i nieprzespana noc pójdą na marne. A ja się lubię
wysypiać. Jak każdy porządny obywatel. I jak gros nich nie potrafię tego
wykonać. Dlatego poprzestanę na tym i zamienię motaninę języka i czynów na
zaproszenie. Do ekspiacji. Bo nadchodzi koniec świata. Udaję się na jego
powitanie w asyście własnego potępienia. Wtapiam w zielone oblicze nicości i
oczekuję innych dusz, które błądzą. Ciebie. Ciebie. I ciebie też. Brew twa
unosi się, jesteś skruszonym grzesznikiem. Albo tylko grzesznikiem. Chwila na
zadumę i zgrzyt zębów. A teraz dobra wiadomość. Na końcu świata jest czyściec.
Takie miejsce, co przyjmuje wszelkie przewinienia. Bez słowa. Zamyka je w
zielonej paszczy i mieli. Czego nie połknie – odda. Bez teczek, wyrzutów
sumienia i zaschniętych pretensji. Na końcu świata zmieniają się perspektywy.
Można nabrać dystansu pełne usta. Zapraszam.
Teraz mapa, gdyż O. - słusznie zapewne - uważa, że bez mapy
się nie da. Mam dość lękliwe podejrzenia, że nawet najlepiej rozrysowana mapa w
tym akurat wypadku na niewiele się zda. Koniec świata to kompletnie zapadły w
kosmosie punkt. Trafić tam najłatwiej przez przypadek. Dziadek mój znał takie
historie. Ale dziadek już ich nie opowie, ja natomiast muszę spowodować, że czyjeś
spragnione odkupienia stopy trafią na odpowiednią ścieżkę. Myślę, że
najprościej będzie kierować się przed siebie. Po drodze trzeba minąć Kostarykę,
ale minąć, a nie rozbić namiot w oczekiwaniu na samonalewające się drinki z
palemką lub bez. Dopuszczalny jest co najwyżej przystanek na siusiu i zabranie
dodatkowej porcji pasażerów. Tylko nie wyłączać silnika! Może nie zaskoczyć i trzeba
będzie pchać. A to niezbyt miłe, biorąc pod uwagę fakt, że tam często korek. I dalej,
na wprost (uwaga na radary). Aż do skrzyżowania rzeczywistości z bajką, jakieś
trzydzieści kilometrów za zamkiem. Potem już tylko wiatr we włosach i jazda do
lasu. Proszę tylko mieć baczenie na niezidentyfikowane przez jakiekolwiek urzędy pojazdy mechaniczne na trasie. Im ich więcej, tym bliżej celu. Są tacy, co twierdzą, że będą u niego, gdy zapadną się po kolana w zgniłe
pole. Może i tak, lato tego roku mokre.
Prawdopodobnie nikt nie trafi.