środa, 23 stycznia 2013

a więc opowieść. o tym, jak nie stać się ofiarą własnego marzenia

Jest więc Jerzy Jeszke. Pan Jerzy pochodzi z Bytowa. Tam się wychował i pobierał pierwsze nauki. Bynajmniej nie związane ze sceną:
Moi rodzice chcieli, bym - jak oni - podchodził do życia pragmatycznie – mówi Jeszke [należy tutaj zdefiniować, czymże jest bytowski pragmatyzm; polega on mianowicie na konieczności posiadania konkretnego fachu]. - Po szkole podstawowej kontynuowałem więc edukację w szkole zawodowej. Zawód: ślusarz. Jeśli mam być uczciwy, to nie mogę powiedzieć, bym od dziecka prowadził byt artysty. Taka uczciwość jest ważna dla ludzi, zwłaszcza młodych, których ciągnie na drogę artystyczną. Moim obowiązkiem jest mówić im, że nie będzie różowo, nie będzie pięknie. Nie wiem, skąd wziął się w naszej cywilizacji pogląd, że należy mówić mniejszą prawdę po to, by kogoś oszczędzić.
To, co się działo w Bytowie - fakt - to były moje pierwsze kroki, lecz one wcale nie były takie legendarne. Nie szukajmy tu bajek. Nawet w Ameryce nieprawdziwy jest mit czyścibuta, który staje się milionerem bez większego własnego udziału. Młodzi ludzie powinni wiedzieć, że bez silnej osobowości (a trudno o silną osobowość w wieku nastu lat), nie będzie spełnionego artysty. To jest strasznie ciężki kawał chleba. Nikt tu nikogo nie klepie po plecach, nie mówi, że robisz wszystko najlepiej, a my ci jeszcze pomożemy i wszystko będzie dobrze. A jeśli już tak jest, to należy być czujnym. Zauważam, że obecnie często stwarza się atmosferę gwiazdy wokół jakiejś twarzy. Promuje się ją, upowszechnia, nagłaśnia – ale nie z powodu jej czystego talentu. Okazuje się, że ów talent jest tylko produktem w danym momencie potrzebnym pewnym instytucjom. To nie jest promowanie sztuki samej w sobie, tylko produktu, z góry narzuconego i uformowanego pod batutę czyiś zysków. Największą krzywdę młodym wyrządza się zabierając im możliwość świadomego wyboru. Wówczas stają się narzędziem, które po jakimś czasie jest niepotrzebne; najczęściej bywa zastępowane innym, nowym. I tu tragedia: odrzucenie. Zadają sobie pytanie: co jest? Przecież byłem taki dobry. Rada: jeżeli chcesz być aktorem, to musisz mieć świadomość, że - owszem - bez talentu, bez samodzielnego podejmowania decyzji, ale przede wszystkim bez ciężkiej pracy, wysiłku fizycznego i intelektualnego, możesz stać się tylko ofiarą swojego marzenia. Nie przeżyjesz go wówczas tak, jak to powinieneś robić - jak małe dziecko. Dzieci przeżywają swoje marzenia, zaś dorośli są swych marzeń ofiarami. Wszystkie trudności, które w procesie urealniania marzeń następują po sobie po prostu muszą być. Trzeba je przejść. Wielu nie wytrzymuje, odpada. Dlatego bardzo doceniam wszelkie przeciwności, które mnie spotkały. Dały mi siłę, ukształtowały mnie. Stąd mój apel do młodych: nie dajcie się odurzyć, omamić obietnicami wielkich, łatwych karier. Jeśli dacie się nabrać, nic wartościowego nie stworzycie, bo będziecie grać pod dyktando tych, którzy decydują o waszych karierach. Nie będziecie istnieć. To się daje teraz zauważyć przy okazji castingów do telewizyjnych programów poszukujących talentów. Nie ma jednak prawdy w tym, że wystarczy być ładnym i zaśpiewać dobrze jedną piosenkę, by zrobić wielką karierę. To jest wszystko kłamstwo, pieniądz, biznes.
Więc prawda. Ważne jest to, by ją mówić. Prawda jest taka: Bytów – wspaniała miejscowość, jedno z najpiękniejszych miasteczek w Polsce. Moja rodzina, moje miejsce, które - niestety - zostało niemal w całości zmodernizowane, nad czym bardzo ubolewam. Takie niewielkie miasteczko ma swoje prawa, swoją kulturę, mentalność. Za moich czasów z takiego miejsca trudno było uciec. Jeżeli nie miało się poparcia logistycznego, jeśli było się zwykłym śmiertelnikiem, trzeba było być bardzo wiernym sobie, aby zdecydować się na wyjście z tego kręgu, dodajmy: bardzo nieprzyjaznego dla rozwoju młodych ludzi. W tej chwili jest oczywiście więcej szans. Ale wówczas kultura oznaczała cztery ściany domu kultury. Nikt nie przygotowywał młodych ludzi do bycia twórcą. Nie próbowano nawet mówić, że można nim być. Nam się narzucało funkcjonowanie odtwórcze, odbiorcze. I nagle zjawia się taki chłopak, jak ja, który gdzieś tam błądzi po tych bytowskich podwórkach, który wcale nie jest rewelacyjnym uczniem, średnim wręcz (szczerze się dziwię, że przechodziłem te klasy). Pragnienie rodziców, bym zdobył jakiś „normalny” zawód przerabiałem na własną modłę. Czyli np. jeśli rzeźbiarz - to w kamieniu, jeśli stolarz - to artystyczny. Rodzice zdawali sobie sprawę, że ja i tak pójdę swoją drogą, ale zależało im, bym jakiś fach miał. To był bilet na przyszłość, w który mnie wyposażali, który dawał im wewnętrzny spokój. A resztę musiałem sobie sam zorganizować.
Gdybym był wzorem edukacyjnym, to kto wie? Może byłbym profesorem, filozofem... Ale ja byłem raczej profesorem zabaw podwórkowych. Mając jakieś dwanaście lat założyłem własne muzeum. Eksponaty wynajdywałem zazwyczaj w ziemi, w ogrodzie. Ten ogród to był wówczas mój świat. Krył pod powierzchnią skarby: stare guziki, pistolet, karabin, hełm, klucze, bogactwo całe. Pomyślałem sobie: dlaczego miałbym tego nie pokazać innym? Oczywiście wstęp był biletowany, pięć groszy bodajże. Albo zbudowałem własne radio. Skąd się to brało? Nic takiego mi nie narzucano, ja chyba czegoś szukałem. To, co siedzi w dziecku, potem wychodzi z młodzieńca, gdzieś tam później kiełkuje. Mam trochę żalu do moich szkolnych pedagogów, oni wiedzieli, że mam duszę małego artysty: ładnie śpiewałem, miałem zdolności plastyczne, taki młodociany animator kultury. Ale nie pokierowano mnie w tę stronę. Mam duży zarzut do systemu, w którym nauczycielem zostawał nierzadko człowiek, który zwyczajnie nie nadawał się do niczego innego. To nie byli ludzie przygotowani do roli wychowawcy. I taka osoba decydowała o przyszłości młodego człowieka. Mówiono mi na przykład: „Jurek, ty chcesz być artystą? Kaktus mi na dłoni wyrośnie, jeśli tak będzie”. Pamiętam, to było momentami przykre. Więcej - z powodu moich artystycznych predyspozycji chciano mnie nawet umieścić w szkole specjalnej… Aby zajmować się edukacją młodych pokoleń, trzeba mieć specjalistyczne, nierzadko wyższe wykształcenie. Ta prawidłowość dotyczy zresztą wszelkich dziedzin życia: masz do czegoś zdolność, to ją dokształć. A nie uznawaj, że sama w sobie jest efektem. Oczywiście teraz generalizuję, byli tacy pedagodzy, który coś zauważyli, i za to jestem niezmiernie wdzięczny. Szkoła zawodowa na przykład - ja nie potrafiłem skonstruować czegokolwiek, to była dla mnie inna rzeczywistość. Pamiętam zadanie - szafka rozdzielcza. Kolegom wychodziły wspaniale. Moja nie trzymała kąta prostego… Zacząłem to potem traktować z humorem, i część pedagogów zmuszona była robić to samo. Oni musieli wiedzieć, że ja w zawodzie ślusarza pracował nie będę. Skończyłem tę szkołę dla rodziców. To zaplecze „na wszelki wypadek”, w które chcieli uposażyć mnie owym zawodowym wykształceniem rodzice przydaje mi się teraz co najwyżej w jakiś podstawowych zadaniach domowych, w dopasowaniu klucza czy przykręceniu śrubki.