Jest
więc Jerzy Jeszke. Pan Jerzy pochodzi z Bytowa. Tam się wychował i pobierał
pierwsze nauki. Bynajmniej nie związane ze sceną:
Moi rodzice
chcieli, bym - jak oni - podchodził do
życia pragmatycznie – mówi Jeszke [należy tutaj zdefiniować, czymże jest
bytowski pragmatyzm; polega on mianowicie na konieczności posiadania konkretnego
fachu]. - Po szkole podstawowej
kontynuowałem więc edukację w szkole zawodowej. Zawód: ślusarz. Jeśli mam być uczciwy, to nie mogę powiedzieć, bym od
dziecka prowadził byt artysty. Taka uczciwość jest ważna dla ludzi, zwłaszcza
młodych, których ciągnie na drogę artystyczną. Moim obowiązkiem jest mówić im,
że nie będzie różowo, nie będzie pięknie. Nie wiem, skąd wziął się w naszej
cywilizacji pogląd, że należy mówić mniejszą prawdę po to, by kogoś oszczędzić.
To, co się
działo w Bytowie - fakt - to były moje pierwsze kroki, lecz one wcale nie były
takie legendarne. Nie szukajmy tu bajek. Nawet w Ameryce nieprawdziwy jest mit
czyścibuta, który staje się milionerem bez większego własnego udziału. Młodzi ludzie
powinni wiedzieć, że bez silnej osobowości (a trudno o silną osobowość w wieku
nastu lat), nie będzie spełnionego artysty. To jest strasznie ciężki kawał
chleba. Nikt tu nikogo nie klepie po plecach, nie mówi, że robisz wszystko
najlepiej, a my ci jeszcze pomożemy i wszystko będzie dobrze. A jeśli już tak
jest, to należy być czujnym. Zauważam, że obecnie często stwarza się atmosferę
gwiazdy wokół jakiejś twarzy. Promuje się ją, upowszechnia, nagłaśnia – ale nie
z powodu jej czystego talentu. Okazuje się, że ów talent jest tylko produktem w danym momencie potrzebnym pewnym
instytucjom. To nie jest promowanie sztuki samej w sobie, tylko produktu, z
góry narzuconego i uformowanego pod batutę czyiś zysków. Największą krzywdę
młodym wyrządza się zabierając im możliwość świadomego wyboru. Wówczas stają
się narzędziem, które po jakimś czasie jest niepotrzebne; najczęściej bywa
zastępowane innym, nowym. I tu tragedia: odrzucenie. Zadają sobie pytanie: co
jest? Przecież byłem taki dobry. Rada: jeżeli chcesz być aktorem, to musisz
mieć świadomość, że - owszem - bez talentu, bez samodzielnego podejmowania
decyzji, ale przede wszystkim bez ciężkiej pracy, wysiłku fizycznego i
intelektualnego, możesz stać się tylko ofiarą swojego marzenia. Nie przeżyjesz go
wówczas tak, jak to powinieneś robić - jak małe dziecko. Dzieci przeżywają
swoje marzenia, zaś dorośli są swych marzeń ofiarami. Wszystkie trudności,
które w procesie urealniania marzeń następują po sobie po prostu muszą być.
Trzeba je przejść. Wielu nie wytrzymuje, odpada. Dlatego bardzo doceniam
wszelkie przeciwności, które mnie spotkały. Dały mi siłę, ukształtowały mnie.
Stąd mój apel do młodych: nie dajcie się odurzyć, omamić obietnicami wielkich,
łatwych karier. Jeśli dacie się nabrać, nic wartościowego nie stworzycie, bo
będziecie grać pod dyktando tych, którzy decydują o waszych karierach. Nie
będziecie istnieć. To się daje teraz zauważyć przy okazji castingów do
telewizyjnych programów poszukujących talentów. Nie ma jednak prawdy w tym, że
wystarczy być ładnym i zaśpiewać dobrze jedną piosenkę, by zrobić wielką
karierę. To jest wszystko kłamstwo, pieniądz, biznes.
Więc prawda. Ważne
jest to, by ją mówić. Prawda jest taka: Bytów – wspaniała miejscowość, jedno z
najpiękniejszych miasteczek w Polsce. Moja rodzina, moje miejsce, które - niestety
- zostało niemal w całości zmodernizowane, nad czym bardzo ubolewam. Takie
niewielkie miasteczko ma swoje prawa, swoją kulturę, mentalność. Za moich
czasów z takiego miejsca trudno było uciec. Jeżeli nie miało się poparcia logistycznego,
jeśli było się zwykłym śmiertelnikiem, trzeba było być bardzo wiernym sobie,
aby zdecydować się na wyjście z tego kręgu, dodajmy: bardzo nieprzyjaznego dla
rozwoju młodych ludzi. W tej chwili jest oczywiście więcej szans. Ale wówczas
kultura oznaczała cztery ściany domu kultury. Nikt nie przygotowywał młodych
ludzi do bycia twórcą. Nie próbowano nawet mówić, że można nim być. Nam się
narzucało funkcjonowanie odtwórcze, odbiorcze. I nagle zjawia się taki chłopak,
jak ja, który gdzieś tam błądzi po tych bytowskich podwórkach, który wcale nie
jest rewelacyjnym uczniem, średnim wręcz (szczerze się dziwię, że przechodziłem
te klasy). Pragnienie rodziców, bym zdobył jakiś „normalny” zawód przerabiałem
na własną modłę. Czyli np. jeśli rzeźbiarz - to w kamieniu, jeśli stolarz - to
artystyczny. Rodzice zdawali sobie sprawę, że ja i tak pójdę swoją drogą, ale
zależało im, bym jakiś fach miał. To był bilet na przyszłość, w który mnie
wyposażali, który dawał im wewnętrzny spokój. A resztę musiałem sobie sam
zorganizować.
Gdybym był
wzorem edukacyjnym, to kto wie? Może byłbym profesorem, filozofem... Ale ja
byłem raczej profesorem zabaw podwórkowych. Mając jakieś dwanaście lat
założyłem własne muzeum. Eksponaty wynajdywałem zazwyczaj w ziemi, w ogrodzie.
Ten ogród to był wówczas mój świat. Krył pod powierzchnią skarby: stare guziki,
pistolet, karabin, hełm, klucze, bogactwo całe. Pomyślałem sobie: dlaczego
miałbym tego nie pokazać innym? Oczywiście wstęp był biletowany, pięć groszy
bodajże. Albo zbudowałem własne radio. Skąd się to brało? Nic takiego mi nie
narzucano, ja chyba czegoś szukałem. To, co siedzi w dziecku, potem wychodzi z
młodzieńca, gdzieś tam później kiełkuje. Mam trochę żalu do moich szkolnych
pedagogów, oni wiedzieli, że mam duszę małego artysty: ładnie śpiewałem, miałem
zdolności plastyczne, taki młodociany animator kultury. Ale nie pokierowano
mnie w tę stronę. Mam duży zarzut do systemu, w którym nauczycielem zostawał nierzadko człowiek, który zwyczajnie nie nadawał się do niczego innego. To nie byli ludzie
przygotowani do roli wychowawcy. I taka osoba decydowała o przyszłości młodego
człowieka. Mówiono mi na przykład: „Jurek, ty chcesz być artystą? Kaktus mi na
dłoni wyrośnie, jeśli tak będzie”. Pamiętam, to było momentami przykre. Więcej
- z powodu moich artystycznych predyspozycji chciano mnie nawet umieścić w
szkole specjalnej… Aby zajmować się edukacją młodych pokoleń, trzeba mieć
specjalistyczne, nierzadko wyższe wykształcenie. Ta prawidłowość dotyczy zresztą
wszelkich dziedzin życia: masz do czegoś zdolność, to ją dokształć. A nie
uznawaj, że sama w sobie jest efektem. Oczywiście teraz generalizuję, byli tacy
pedagodzy, który coś zauważyli, i za to jestem niezmiernie wdzięczny. Szkoła
zawodowa na przykład - ja nie potrafiłem skonstruować czegokolwiek, to była dla
mnie inna rzeczywistość. Pamiętam zadanie - szafka rozdzielcza. Kolegom
wychodziły wspaniale. Moja nie trzymała
kąta prostego… Zacząłem to potem traktować z humorem, i część pedagogów zmuszona
była robić to samo. Oni musieli wiedzieć, że ja w zawodzie ślusarza pracował
nie będę. Skończyłem tę szkołę dla rodziców. To zaplecze „na wszelki wypadek”,
w które chcieli uposażyć mnie owym zawodowym wykształceniem rodzice przydaje mi
się teraz co najwyżej w jakiś podstawowych zadaniach domowych, w dopasowaniu
klucza czy przykręceniu śrubki.