Skąd się wziął ów przydomek współlokatora – nie wie nikt. Jest kilka teorii, prawdopodobnie żadna nie jest prawdziwa. Wszystkie powstały w oparach doskonałego nastroju, będącego wynikiem działania sił nieczystych oraz mieszanki etanolu i kurzu z książek. Nowy kolega rozgościł się już na dobre w swym surowym królestwie. I Bogiem a prawdą, nikt już nie pamięta, jak wyglądało życie bez niego. Domowa symbioza nastąpiła szybko, choć nie do końca zgodnie z przewidywaniami.
Oczywistym jest, że Ludek mianowany został domownikiem dzięki swemu nienagannemu ułożeniu. Wrażenie zrobił dobre. Wysławiał się ładnie, wyglądał schludnie, do tego nie miastowy, a przyjezdny. Same plusy. Taki grzeczny, kulturalny chłopiec. Szybko udowodnił nam, jak mało jeszcze wiemy o życiu. Grzeczni i ułożeni panowie nie istnieją. Zwłaszcza wśród studenckiej braci.
Ale od początku.
Zaiste, tyle kobiety wiedzą o sobie, ile usłyszą od mężczyzn. Tych, którzy nie mają interesu w naginaniu prawdy. A Ludek, zdaje się, przesadnym pochlebstwom się nie oddaje. Hołduje zasadzie: rób tak, by ci było wygodnie, ale zanadto sobie przy tym nie komplikuj. Prostą wypadkową takiej filozofii jest szczerość. Jak w mordę strzelił szczerość. Od momentu zajęcia środkowego pokoju współlokator prowadzi obserwacje. Gromadzi w ten sposób argumenty obalające mit dystynkcji dam z klasą. Wysoki sądzie, one śpiewają, choć nie powinny; i potrafią bekać. Nie powiem, co jeszcze. Ja też nie powiem. Jakoś tak się stało, że obawy o brak swobody, związane z posiadaniem w mieszkaniu osobnika płci przeciwnej, zdematerializowały się. Rzec można nawet, iż od momentu, gdy Ludek jest z nami, nasze dobre maniery trochę jakby zdziczały. I absolutnie nie przyczynił się do tego kolega, nadal twierdzę, że to dobrze wychowany człowiek (dodałabym: młody, ale przecież tu sami młodzi). Tylko kwestia kultury osobistej to szerokie i płynne niczym Huang Ho zagadnienie. A gdzie woda, zwłaszcza żółta, tam dowolność interpretacji.
Bo my też prowadzimy badania i czynimy spostrzeżenia. Konstatacje, które są ich rezultatem, dotyczą w zasadzie szerszej populacji, nie samego Ludka. Powiedzmy, że na ich podstawie wysnuć można wzór współczesnego studenta*.
I oto, jak w dzisiejszych czasach wyewoluował nowy (nad)gatunek: superstudent. Do grona tego zaliczają się raczej panowie. Z prostego powodu: superstudent jest minimalistą. Ogranicza się do jednego. Jedna torba, jeden stół na nogach, jeden stół na kółkach, jedno krzesło, jeden kalendarz (ale z podobiznami wielu pań), jedna strefa czasowa. Zgoła odmienna od naszej. Biorytm superstudenta działa bowiem na nieco innych zasadach. Organizm wybudza mu się około godziny trzynastej. Do czternastej zastanawia się, czy opłaca się wstawać, a potem ci, którzy są nudni i muszą chodzić do pracy wracają z niej, więc naczinajetsia bal. Czy ktoś właśnie stwierdził, że nieprawidłowo przeszedł przez studia? Też tak mam.
Czym żywi się superstudent? Ogólnie jest samowystarczalny, ale kiedy już musi jeść, wstaje z kanapy i w akcie pogardy dla sowitych zapasów od mamy udaje się do tureckiej restauracji, w której serwują mięso o dającej do myślenia powierzchowności i równie zagadkowej narodowości, zawijane z polską cebulą w kawałek pergaminu mejdinczajna. W ten sposób superstudent wspomaga dwie organizacje pożytku publicznego: małą przedsiębiorczość międzynarodową oraz głodne polskie dzieci. Tym ostatnim przypadają w udziale cykliczne paczki żywnościowe przygotowywane przez wspomnianą już, wspaniałą mamę. Uszanowania dla mamusi!
Mimo wyśmienitej diety i ciężkiej pracy superstudent organizm ma słaby. Podatny jest na liczne schorzenia, z których najczęstsze to bóle różnego pochodzenia o nasileniu zawsze za dużym. Mówią, że studenci zbyt dużo piją i dlatego ich boli. A jak mają nie pić, skoro ich boli? Gorzej, gdy tradycyjne specyfiki nie pomagają. Wówczas od razu stół operacyjny. Z tego powodu superstudenci nie mogą sobie pozwolić na chwilę choćby nieuwagi. A jeśli już się zdarzy, to po skomplikowanym zabiegu czeka długa i bolesna rehabilitacja. Trzeba na przykład chodzić w pończosze, leżeć do góry brzuchem i ciężko wzdychać. Koszmar.
Superstudenta cechuje olbrzymia wręcz empatia. Martwi się, przejmuje, angażuje. Dzwoni, czasem nawet nocą, by upewnić się, że wszystko w porządku, nie zjedli cię żadni otyli ludożercy, nie wciągnęła czarna dziura. I zawsze wtedy jakiś taki rozmowny, wesoły i nieśpiący jest. O czwartej trzydzieści dwie.
A, superstudent ma gest. Nie przynosi kobietom kwiatów, od razu całe żywopłoty. Co się będzie ograniczał.
W czym jeszcze superstudenci odstają od stereotypu zwykłego śmiertelnika? Potrafią sprzątać. Tak przynajmniej utrzymują. Nie obawiają się też nowych wyzwań, przykładowo żelazka. Techniki pracy wymyślne, skutki różnorakie. Trzymałem mopa? Trzymałem. Prasowałem koszulę? Prasowałem. Czy podłoga czysta, a koszula bez zagnieceń, to insza inszość. Liczy się odpowiednie kreowanie wizerunku.
Wady? Nieliczne. No, może problemy z nawigacją. W sopockich lasach bywa niebezpiecznie, zwłaszcza nocą, zwłaszcza na mrozie. Tyle się teraz słyszy o tajemniczych zniknięciach, a wyszli tylko do kiosku po papierosy. W kapciach. Gdyby nie telefon do przyjaciela, gatunek ów mógłby być poważnie zagrożony wyginięciem.
Supertudenci posiadają liczne pasje. Hobby modelowego superstudenta musi być nietuzinkowe. Uprawianie sportów czy zbieranie znaczków pocztowych – to dobre dla lam. Jak już kolekcjonować, to coś konkretnego. Na przykład znaki drogowe. Z naciskiem na sygnalizatory świetlne.
Pasje to jedno, talenty – drugie. Superstudent skazany jest na żywot wśród swych licznych uzdolnienień. Ludek na przykład najlepiej na świecie wykonuje męskie partie ludowych piosenek. Barytonem. Artystą jest wszechstronnym, ach skromnym. Śpiewa. Tańczy. I do tego wszystkiego jeszcze pisze. Kto ciekaw, zapraszam tu.
Reasumując: co facet w domu, to nie nuda. A co student, to przygoda. I zagadka, co zastaniesz po weekendzie, gdy zostawisz takiego modela samego „na kwadracie”. Ludek sam w domu. Wynik powyższego eksperymentu poznam w niedzielę. Najgorsze, że nie będę mogła go opisać. To się nie będzie nadawało do publikacji.
* pracuję właśnie usilnie nad zabezpieczeniem się przed ewentualnym pozwaniem o obrazę czci i honoru z jednej strony i krwawą zemstą z drugiej, ale chyba dość nieporadnie… Tłumaczenie, że kolega był punktem wyjścia do niniejszych rozważań, a wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń realnych jest zupełnie przypadkowe raczej na zbyt wiele się nie zda; ale brnąć potrafię jak nikt inny, więc taka niech będzie wersja oficjalna. Uwaga jednak: ostatnio komuś, kogo zastanawia blogowa otwartość napisałam, że nad słowem pisanym ma się kontrolę i to jest przewaga; nie daj się złapać w pułapkę pisanej szczerości. Ty też.