poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Maraton empirii

Tydzień obrodził w wiele maratonów.
Gruby go przebiegł. Gruby moim bohaterem jest. Teraz i zawsze. A na pewno do czasu, w którym udałoby mi się zdziałać to, co on. Czyli przebiec ponad 42 kilometry w ulewie słońca nad sobą i falach piasku pod sobą. Czyli nieprędko albo nigdy. Nie jestem hardcorem. Tchórzem jestem tak naprawdę. A trwoga narasta, bo teraz to już nie wypada  tylko biegać. Teraz trzeba biec jak po śmierć i to bez butów, bo z buciorami do trumny ładować się nie godzi. Nic to, jeszcze raz gratulacje. Pełen szacunek i może kiedyś. Z naciskiem na moż(rz)e.
Megi z kolei zrobiła pół maratonu. Z tym, że ona butów nie zdjęła i jeszcze przyczepiła do nich koła. Ja z takim urządzeniem ujechałabym najwyżej do najbliższej lampy. Zakładając, że po drodze nie zdarzyłyby się przygody w stylu gimnastyki artystycznej, lampa stałaby się niezwykle widowiskowym punktem zagospodarowania miejskiej przestrzeni. Hardcor w wykonaniu Megi polegał jednak nie tyle na tym, że lampy nie zaliczyła (są tacy, którzy potrafią jej nie objąć). Ona zerwała się w wyżej wymienionym celu w niedzielny poranek, a tak naprawdę każdy szanujący się człowiek wówczas dopiero kładł się spać.
I to był właśnie mój maraton. Maraton lekkości, bo balast został zwalony około szesnastej w piątek. Tak runął o podłoże, że impetu starczyło na dwie doby. Maraton radości, bo uśmiechać się jest dobrze. Maraton muzyki (grało wszystko), deszczu (nikomu nie przeszkadzał), biegu (w sumie w najmniejszym stopniu, lawirowanie między kroplami w poszukiwaniu taksówki to jednak też bieg), maraton dobrej nocy do białego rana (które przyszło nagle, zbyt nagle). Życie. Potrafi być jednak piękne. Nawet bez bagażu. Bez niego się da. Bo z życia trzeba brać, pełnymi garściami, bez oglądania się za siebie, mając zaplecze odpowiedniego towarzystwa. Mówią: nieważne gdzie, byle w dobrej lidze. Liga jest najpierwsza.
No ale. Zejdźmy trochę z drabiny uciech, bo były też maratony mniej imponujące. Na przykład taki maraton zdziwienia w wykonaniu panów siatkarzy. Nieładnie. Mają szczęście, że miłość łaskawa jest, cierpliwa jest, i ślepa też. Ale swoje widziała. I żeby to był ostatni raz! No. Już dobrze. Mają szczęście, że ze wschodnimi sąsiadami pokazali co nieco, bo inaczej byłby rozwód (kłamię oczywiście, ale może jak postraszyć, to się wezmą do roboty. I zagrywki. Czasu niewiele. Jakieś dwa tygodnie).
Ale ale! To nie wszystkie zaliczone ostatnio maratony. Jest jeszcze ten taneczny. Pięknym krokiem i podskokiem można tańczyć godzin kilka - gdy się potrafi. A ona daje radę. No, spróbuj któryś. Po godzinie usiądziesz z płaczem na parkiecie. A ona cóż, ona płaczu nie słucha. I tańczy. Olala, i to jak. Widziałam, wiem, co mówię. Znaczy: piszę. Bo jak mówię, to nie zawsze nad tym panuję. Dlatego pisanie jest bezpieczniejsze.
Mamy też do kolekcji maraton pierwszych razów. Pierwsze mule. Pierwsze poszerzenie ciasnoty postrzegania. Pierwszy zwrot akcji w tasiemcowym serialu o zapadłej bohaterce. Pierwsze postanowienie bez ciśnienia. Pierwsza obietnica obietnicy. Pierwsza kiecka jak dla dziecka. No, nie pierwsza, ale tak do ludzi to pierwsza od czasów przedszkola, do którego się nie chodziło, bo go nie było. Pierwsze brane na poważnie myśli o wyrwaniu z odrętwienia. Bo przecież kiedyś się w końcu oduroczy, bo byli tacy, co wierzyli, że tam dojdą, że się uda. Byli i nie wybyli. To jest najważniejsze.    
Każdy ma swoją drogę na maraton.