Mam opisać
drogę. Fragment ubitego, realnie istniejącego duktu na pograniczu lasu i
obszaru zmienionego przez ludzkie wysiłki na rzecz udomowienia, na tyle jednak
w zgodzie z naturą, że obie te przestrzenie - pierwotna i ucywilizowana -
współistnieją bez szwanku dla żadnej ze stron. Stwierdziłam, że charakter opisu
uzależniony będzie od momentu, w jaki wetknę drogę w chwili ubierania jej w
słowa. Mówiąc to, miałam na myśli porę roku. Nie pamiętałam wówczas, że już
kiedyś ową drogę opisałam, co diametralnie zmienia znaczenie pory. Kilka lat
temu rzeczona droga prowadziła do odpowiedzi, której wówczas rozpaczliwie
poszukiwałam i którą w punkcie zwieńczenia oznajmiałam samej sobie: że miejsca
tworzą ludzie. Wydawało mi się, że nie tyle odkrywam jakąś prawdę, co
pojmuję jej sens. Wtedy przeświadczona byłam, że pora jest dla mnie niedobra.
Że brakuje mi ludzi właśnie, by poczuć urodę miejsc, zwłaszcza tego, do którego
prowadzi stale przywoływana droga. Że nie mam komu pokazać, jak pięknie, przez
co nie jestem w stanie tak naprawdę się tym cieszyć. Czułam się
niesprawiedliwie samotna, napawałam własną bezradnością i byłam w stanie z
miejsca wymienić wszystkich, którzy byli temu winni. Lista była długa.
Dziś wiem, że
nie potrafiłam wówczas docenić tamtego czasu, ale nie mam o to do siebie
pretensji. Własne szczęście uzależniałam od obecności ludzi, którzy byliby dla
mnie, najlepiej na wyłączność. Nikt nie wskazał mi, że nie tędy droga. Że
pokładając ufność tylko lub przede wszystkim w człowieku, zawsze będę się bać i
nigdy nie doświadczę prawdziwej miłości. Bo to o nią przecież wszystkim chodzi.
Ten, który mi to - nie bez trudu - uświadomił, jest dziś moim mężem. Za co
stale dziękuję Bogu. Bogu, dzięki któremu nie brak mi niczego.
Nie przeczę, że
zrozumienie tego było mozolne i pełne oporów. Ten proces, rzecz jasna, wciąż
trwa. Niby jesteśmy katolikami, jesteśmy chrześcijanami, chodzimy - rzadziej
bądź częściej - do kościoła, korzystamy (słowo - klucz!) z sakramentów,
wierzymy bądź chcemy wierzyć, ale najczęściej nie mamy pojęcia, co się za tym
kryje. Że we wszystkim powinniśmy zawierzyć Bogu, bo wszystko jest od Niego i
dzięki Niemu. Może to nie jest najwłaściwszy sposób dochodzenia do wiary, ale
właśnie to ostatnie mi pomaga. Od kiedy bowiem, pełna rezerwy, podjęłam próby
takiego pojmowania rzeczy, nagle wszystko się odmieniło. Mój mąż wciąż
powtarza, że miłość do Boga jest najlepszą gwarancją jego miłości do mnie. Że
pierwsze to kochać Boga, zaraz potem kochać siebie (niezwykle, wbrew pozorom,
trudne), czego prostą konsekwencją będzie miłość do i od ludzi. W ciągu
niespełna roku otrzymałam to wszystko. Przestałam kogokolwiek obwiniać za moje
dawne krzywdy, zresztą - jakie krzywdy. Sama się do nich przyczyniałam,
nieumiejętnie interpretując to, co było mi dane.
Pewnie, że
łatwiej jest, gdy się tak pięknie układa. Gdybym miała teraz stracić coś z
tego, co w takiej obfitości zostało mi dane, z pewnością zadałabym pytanie:
dlaczego? Mam świadomość, że w mojej miłości sporo jest egoizmu. Miłość za
miłość, co za problem. Dziękczynienie za dobro, proste. Ale nie wiem, co
przyniesie mi czas. Dokąd zaprowadzi mnie moja droga i jak będę nią kroczyć.
Czy uchronię się przed żalem i zwątpieniem, jeśli nagle potknę się o wystający
korzeń lub za zakrętem okaże się, że w dalszej wędrówce zabraknie towarzysza
podroży, który dotąd dźwigał połowę bagażu? Tylko ufność, że ta droga prowadzi
do prawdziwego celu, może pomóc.
Gdybym miała
opisać drogę, tę realną, na pograniczu lasu i pól, charakter opisu uzależniony
byłby od pory, w której tę drogę opowiadam. Kilka lat temu napisałabym, że
zaczyna się w brzozowej alei wspomnień, której już nigdy nie będę przemierzać
jak kiedyś, bo nie ma już tych, którzy byli celem kilkukilometrowej przejażdżki
składanym rowerem. Dzisiaj powiem, że fragment szosy przed zanurzeniem w las to
ogromny dar pamięci radości, którą dane jest mi nieustannie odświeżać.
Potem znak drogowy
i nagłe wejście w zieleń. Kiedyś napisałabym, że nie wróci już czas, gdy babcia
prowadziła mnie na najlepsze pola jagód po jednej stronie drogi i grzybów po
drugiej. Dziś powiem, że miałam ogromne szczęście móc przemierzać ten las z
cudowną istotą, która wiedziała, czym jest miłość.
Skrzyżowanie
dróg i krzyż. Kiedyś napisałabym, że już nie ten, który postawił dziadek, że
stoi nowy, obcy. Dzisiaj z dumą powiem, że pierwszy krzyż postawił mój dziadek,
a babcia dbała o kwiaty wokół niego i zabierała na majówki. Brzmi w
uszach melodia maryjnej pieśni, tak współgrającej z umajonymi łąkami i
cienistymi gajami wokół. Nazbyt sielsko? Ale zgodnie z
prawdą.
Zakręt i nagle
wyłania się dom z czerwonej cegły. Kiedyś napisałabym, że już nie mój, że
zabrali, okradając tym samym z jedynej rodzinnej tożsamości, a walący się dach
symbolizowałby stratę. Dziś wiem, że przeżyłam tam wspaniałe dzieciństwo, czego
nie zmieni fakt obcych ludzi dzierżących klucz. A tego nie można nabyć za
pieniądze.
Kolejny zakręt i
mijamy ruiny innego domu. Kiedyś wspomniałabym o dramacie mieszkającej w nim rodziny, dzisiaj mam nadzieję, że ci, którzy odeszli cieszą się już
lepszym życiem.
I na koniec
kawałek pola z barakowozem. Kiedyś żałowałabym, że przyjeżdżając tu nie mogę
wejść do swojego domu, tylko muszę tu. Teraz jestem wdzięczna, że dane mi było
poznać dobrych i serdecznych ludzi, którzy zapraszają do siebie i udostępniają
miejsce, które jest fragmentem historii ich rodziny.
Rozpalę ognisko
i nie będę, jak kiedyś, rozpamiętywać tego, czego już nie ma. Będę cieszyć z
się z tego, co jest. Że leżę na zielonych pastwiskach, nad wodą, gdzie mogę
odpocząć. Po Pan prowadził mnie po właściwej ścieżce.