sobota, 26 listopada 2011

chorowanie po polsku

Sezon niedomagań w pełni. Gdzie nie spojrzeć, tam choróbsko. Gawiedź kasła, cherla, prycha, gorączkuje, lamentuje. Wirus ogólnonarodowego cierpienia. Recepty nie ma, bo ile przypadków zachorowań, tyle indywidualnych kuracji. Co jedna, to lepsza. Najskuteczniejszym antybiotykiem zdaje się być L4. Bez niego szans na powrót do zdrowia brak. Wypowiadam się w tej materii nie tyle na podstawie medycznej wiedzy, co własnych obserwacji ludzkich zachowań. Dlatego ośmielam się wystosować apel do nowo mianowanego pana ministra od niezdrowia Polaków: panie Bartoszu, zrefunduj pan zwolnienia. One tak są współobywatelom potrzebne. Proszę pomyśleć, jakie z tego wyniknąć mogą korzyści: miast inwestować w niesprawdzone szczepionki, wystarczy zapchać pacjentów świstkiem uzdrawiającej kartki. I już.
Może wówczas młoda pani doktor, którą czas jakiś temu zaszczyciłam wizytą, podjęłaby tę heroiczną decyzję i dała mi coś więcej, niż błogosławieństwo w postaci nic pani nie jest i następny proszę! Ja oczywiście z wielką atencją podchodzę do erudycji pani doktor, bardzo też szanuję jej czas, którego chroniczny brak podkreślała osłuchując mnie naprędce (zanim na dobre zdążyłam się rozebrać). Chylę czoła przed wkładem jej doświadczenia i wiedzy w rozwój wielkiej machiny, zwanej służbą zdrowia. Dlatego niewiadomą pozostaje dla mnie, dlaczego tak wykształcona i zapracowana lekarka nie stwierdziła w moim zdrowiu żadnych nieprawidłowości. Nawet po tym, jak zszarganym przez chrypę głosem opowiedziałam jej (pośpiesznie, by nie zabierać swą historią zbyt wiele cennego czasu) o trwającym kilkanaście bez mała tygodni kaszlu, i gardełku zbolałym, i uszku, co dręczy mnie świdrującym a nieprzyjemnym wrażeniem zmysłowym. Czuję się obojętnością pani doktor na moje cierpienie nieco zraniona. Kto jak kto, ale ona – myślałam - mnie wysłucha, zrozumie, po główce pogłaska, nos do góry podniesie i wytrze, wsparciem posłuży. Kolejne z serii rozczarowań.
I tak wyszłam, pełna goryczy i śluzu w głowie, i dalej na swój sposób choruję. Moja metodyka przechodzenia schorzeń różnej maści zbliżona jest do tysięcy innych, żyjących w poczuciu obowiązku, pracujących kobiet. Czyli coś mi tam strzyka, coś mnie tam boli, ale zaraz przestanie. Przesadne rozczulanie się nad sobą nie jest dobre, więc powyższa strategia jest całkiem zdrowym podejściem do choroby. Znam jednak niewiasty, które za pomocą takiej to racjonalnej oceny sytuacji i swoich dolegliwości wylądowały ostatnimi czasy na stole operacyjnym, stąd też moje niedawne spotkanie ze specjalistką chorób wewnętrznych – na wszelki zapobiegliwy. By nie poruszać już kwestii mojego rozżalenia wynikiem tych odwiedzin, przejdę do skróconego opisu odmiennych zgoła sposobów chorowania. Zacząć trzeba od tych, których wszelkie niedyspozycje organizmu dotykają najokrutniej. Czyli panowie. No jak już zachoruje się mężczyźnie, to koniec świata i wszyscy święci pańscy. Być może tak jest, że ich boli bardziej. Nie mam możliwości sprawdzenia, więc sądów wydawać nie będę. Pozwolę sobie tylko podziwić się trochę skali niemocy, jaka ogarnia panów, gdy na przykład przeziębienie, czy nie daj Boże angina. Tylko współczuć. Samodzielne sporządzenie herbaty graniczy wówczas z cudem. Co by to było, gdyby płci niepięknej dane było rodzić dzieci..? Gatunek ludzki stałby się chronionym. I z pewnością wzrosłoby becikowe.
Dzieci za to chorują na złość rodzicom i pracodawcom. Ot tak, by im trochę skomplikować funkcjonowanie i odciążyć panie przedszkolanki. Złośliwość kiełkuje w nas od małego.
No i na koniec część nas, która do chorowania upoważniona jest niejako z urzędu. Sędziwa starszyzna społeczeństwa. Ta, co to dla rozrywki czy z braku innego zajęcia zalega ławki w przychodnianych korytarzach, a potem stoi w kilkunastoosobowych aptecznych kolejkach. Połamani i schorowani, na tyle jednak dziarscy, by w niezwykle żarliwy sposób wykłócać się o pierwszeństwo wejścia do gabinetu lekarza. Zaciekłe jatki, o których można by rozwlekłe eseje pisać. Nie wszyscy jednak potrzebują lekarskiej diagnozy, by poczuć się chorym – na zasadzie Polaku, lecz się sam. Często zdrowotne problemy uświadamiają reklamy leków i/lub tak zwanych suplementów diety. Po skonsultowaniu się z telewizorem wybierają się po niezbędne specyfiki do apteki, koniecznie tej taniej, niezależnie od tego, że najbliższa jest tuż za rogiem, a ta tania na drugim końcu miasta. Przybywają doń z odległych rejonów, opuszczając swe ciemne domostwa w falowcach, kilka razy cofając się w pół drogi, bo nie pamiętają, czy zamknęli drzwi na pięć, czy tylko na cztery spusty. Wyprawa to nie byle jaka, ponieważ cel oddalony jest o kilka linii tramwajowych. Za górami, za lasami, za kilkoma dzielnicami, o godzinie siódmej zero pięć wsiada więc pani Wanda do pojazdu komunikacji miejskiej. Z racji wieku przejazdy ma darmowe, a i całkiem komfortowe, gdyż kultura wymaga ustępowania miejsca starszym. I nie ma znaczenia, że cały tramwaj pusty – pani Wanda chce siedzieć właśnie tutaj, więc spadaj młody. Tego, kto spróbuje ze starszą panią wchodzić w dyskusję (przecież jest sporo wolnych miejsc) czeka zażarty lincz, a nawet ciężar laski na karku. Wycofuje się więc szybko, pozwalając zwyciężczyni rozkokoszyć się przy oknie. Zaczyna się przerywana przesiadkami podróż. Cel zostaje osiągnięty przed dziesiątą. Zadowolona pani Wanda zajmuje miejsce w już ukonstytuowanej kolejce. Nie jest dziś źle, zaledwie dziesięć, do piętnastu osób. Najwyżej na pół godziny stania. I kiedy nareszcie okienko i miła pani farmaceutka oddają się do jej dyspozycji, pada sakramentalne rutinoscorbin proszę. Farmaceutka (nadal miła), ona już zna te numery, zapobiegliwe zapytuje: całe opakowanie? Odpowiedź jest krótka i treściwa: jeden pasek.
Starym można albo być, albo się czuć. Ta druga opcja to choroba śmiertelna, na którą nie pomogą nawet leki za grosz.