piątek, 25 lutego 2011

winny jest nałóg

Kontynuując temat wyskokowy. Mój pierwszy w pełni autorski alkohol. Wybór padł na cytrynówkę. Nalewka niezbyt rasowa, ale w lodówce studenckiego mieszkania jest jak Dom Perignon. Na decyzję o uruchomieniu produkcji tego właśnie trunku złożyło się kilka czynników. Pierwszym i najważniejszym bodźcem była nasza polska gościnność. Młodożeńców wita się chlebem i solą, nowych lokatorów zaś czym chata bogata. A gdy chata biedna, bo żacka, wita się – no właśnie? Czym? Mnie powitano złotym napojem autorstwa Ewki. Pierwsze majowe upały, człowiek zlany potem i zasypany kartonami, sklepy na cześć pracy niepracujące, a w całym mieszkaniu brak wody (prócz tej w kranie, która zamiast walorów smakowych charakteryzowała się czasem żółtordzawą, czasem rdzawoceglastą barwą, w żadnej z postaci niezachęcającą do degustacji). I wtedy to, niczym oaza zbłąkanemu na pustyni, ukazała się mym oczom ona. Słoneczna, złocista, w butelce po Napoleonie, piękna. Zapoczątkowała dozgonną miłość do Ewki i – oczywiście – jej córki, która tamtego majowego popołudnia serwowała w kieliszkach do szampana kanarkowy płyn. Porcje były wymierzone z iście aptekarską precyzją, czyli spore. Tak się rodzą prawdziwe przyjaźnie.
Szybko okazało się, że bez cytrynówki studenckie mieszkanie niewiele jest warte, więcej nawet – że bez niej prace dyplomowe absolutnie nie mają szans się napisać. Niestety, Ewka na nadążała z produkcją. A promotorzy się niecierpliwili, terminy goniły i takie tam. Zmuszone sytuacją wzięły się więc studentki do roboty. I tu kolejny raz przydały się farmaceutyczne zdolności pierworodnej Ewki. Bo cytrynówkę zrobić może przy niewielkim wysiłku każdy, ale zrobić t a k ą  - to już potrafi niewielu. Trzeba znać proporcje, wiedzieć, ile, jak i kiedy mieszać, w jaki sposób i w którym momencie przecedzić, itepe. Przepisów jest tyle, ilu wytwórców, a wszyscy oni prawdopodobnie każdorazowo zastanawiają się nad udoskonaleniem swojej receptury. Nam się przez zupełny przypadek udało za pierwszym razem najlepiej. Kolejnym partiom czegoś tam zawsze brakowało, a to za mało klarowna, a to zbyt gorzkawa. Nie przeszkadzało to bynajmniej w konsumpcji do ostatniej kropli. Korzyści takiej domowej rozlewni były niewymierne (integracja między pokojami) i mierzalne (magisteria obronione na piątki).
Człowiek jednak dojrzewa, wyrasta z gówniarskich upodobań, poważnieje (z założenia). Nadchodzi taki dzień, gdy po porannej kawie i jajkach na półmiękko stwierdza, że czas na kolejny krok. Powstaje w jego dorosłej głowie zarys nowego celu. Zrobi wino. A co.
Jeśli kawa była za słaba lub jajka za twarde, istnieje niebezpieczeństwo pozostawienia dopiero co wygenerowanego projektu w sferze niematerialnej na długo bądź na zawsze. Tak może się zadziać nie tylko w przypadku śmiałego planu stworzenia winiarskiej manufaktury. Ten smutny koniec może dotknąć wiele różnych koncepcji zanim w ogóle zostaną wdrożone w życie: od czytania książek po regularne uprawianie sportów. Zakładamy jednak, że jajka były idealne a kofeina odpowiednio skoncentrowana. Nadal mamy zapał, mamy gąsior, skombinowaliśmy owoce. Nic tylko działać.
Bardzo ważna rada: jeśli mamy mentora (czytaj: kogoś, kto wie na dany temat więcej od nas a nawet już tego kiedyś próbował), skorzystajmy z jego pomocy. On poczuje się mądry i ważny, a my nie schrzanimy kilku kilogramów jabłek. Jak się ma w życiu trochę szczęścia, to mentor dostarczy – prócz cennych wskazówek – odpowiednie drożdże i aparaturę do szybkiego ogarnięcia owoców. Jak się ma tego szczęścia trochę więcej, mentor pójdzie z tobą na pachtę, gdy w połowie wyciskania zabraknie jabłek. I będzie dzielnie skakał przez płot ze skrzynką papierówek.
Poświęcenie procentuje, dlatego po kilku już (cierpliwość jest sztuką…) miesiącach nastąpiła uroczysta degustacja wina, o którym nawet mentor wypowiedział się, że „niezgorsze”. Jak wielkim to było komplementem można powiedzieć teraz, gdy ojciec chrzestny owego trunku, mentorem dotąd zwany, okazał się mistrzem w tym fachu. Zaczynał całkiem niepozornie, amatorsko, od sopockiej piwniczki z kilkoma bulgoczącymi balonami, by po jakimś czasie wygrywać krajowe i międzynarodowe konkursy na ważone tradycyjnymi metodami trunki. Talent ma chłopak, nie ma co, i szacunek mu się należy nawet mimo tego, że zdradził nalewki na rzecz piwa. Zanim stał się taki sławny, użyczył jeszcze receptury na miód pitny. Za jego zapewne błogosławieństwem trójniak wyszedł jak złoto, ale zostało po nim już tylko słodkie wspomnienie i kilka zdjęć u sąsiadów.
Z tym miodem może być jak z cytrynówką – pierwszy może znokautować kolejne. W kuchennych zapasach stoi kilka słojów przywiezionego ze wsi miodu. Czekają na swój dzień. Być może przyjdzie taki czas, że człowiek ruszy tyłek i wleje ów miód do gara. A na razie, w geście pokory, wróciłam do cytrynówki. Na cześć Ewki i w celach zdrowotnych. Wszakże zimę mamy straszną i trzeba wzmacniać odporność.
Reasumując, kradzione owoce są receptą na sukces.