czwartek, 17 lutego 2011

U źródła

Jest tylko jedna twórcza prawidłowość, której - póki co - hołduję: gdy słowa kłębią się gdzieś między czołem a potylicą, ale za nic nie chcą przybrać graficznej postaci - otwórz butelkę. Wino jest sprawdzonym już przez starożytnych panaceum na niemoc wszelkiej maści; i skutecznym, bo mało kto, zastosowawszy takiż specyfik, wedle upodobań kolorystycznych i smakowych, nieczułym pozostanie na własny talent. Może dlatego tak wielu pije do lustra: szukając w sobie artysty lepiej go nie przeoczyć.
Panuje opinia, że alkohol nie rozwiązuje problemów. Też o tym słyszeliście? Po wielu litrach przemyśleń znalazłam, dlaczego. Terapia trunkiem dąży bowiem nie tyle do zlikwidowania problemu, co do samego zdefiniowania go. Nazwij swój kłopot, głośno go wyartykułuj i zobacz, ile to już dało. Przynajmniej wiesz, z czym - prócz choroby alkoholowej w zaawansowanym stadium - walczysz. Jak się boisz, możesz zapisać. W ten sposób masz szansę zostać pisarzem. Skutek uboczny oswajania się z własnym obłędem. Przelanie męczących kwestii na papier (podobno najlepiej żółty i zielonym atramentem – do sprawdzenia) jest prawie jak studium (ciężkiego) przypadku. Z drugiej strony sam wiesz z telewizji, że prawie robi wielką różnicę. Z tego też powodu nigdy nie masz pewności, czy zagłębiasz się w fikcję, czy w duszę autora. Im bardziej ci się wydaje, że każde słowo jest odzwierciedleniem życia pisarza (poety, blogera, piosenkarza), tym bardziej dajesz się złapać w pułapkę zamierzonego efektu. Próba wywołania wrażenia. To jedno łączy sztukę i mass media. No i jeszcze używki.
Wracając do tych ostatnich. Próbowaliście zapewne samorobnych napitków o mniejszej lub większej sile rażenia tak zwanym kopem. Każdy dziadek miał gdzieś tam w swojej piwniczce, w tajemnicy przed babcią bądź w komitywie z nią, magiczny gąsiorek albo dwa. Wino z ryżu, naleweczka z malin, cudownie krzepiące zawartości skrzypiących kredensów lub najwyższych półek w komórce.
Dziadek mój, jak chciał obyczaj, też parał się wyrobem domowych trunków. Niestety, zabierał się do tego latami, skutkiem czego zbyt wielu beczek nie zdążył wytoczyć. Na całe szczęście, gdyż mimo wielu predyspozycji, do wina dziadzio ręki nie miał. Zdążył jednakże zaprezentować swój jabłkowy cudotwór na złotych godach (pięćdziesiąta rocznica ślubu dla niezorientowanych). Napój może nie był szlachetny w smaku, ale siłę miał, co poczuli wszyscy weselnicy bez wyjątku. Babcia też. Uśmiech  dziabniętej babci z czkawką - bezcenne. I niech się Stanisław w niebiesiech nie stroszy, liche było to jego wino, niech przyzna.
Nie tyle z sentymentu do tradycji, co z pobudek bardziej podniebiennych (by nie nazwać tego inaczej) postanowiłam nastawić pierwszą nalewkę. Z amatora degustacji w producenta. Ale o tym kiedy indziej, bo zaschło mi w gardle. Trzeba podlać wyobraźnię.