czwartek, 15 listopada 2012

zakochany rockmen

Lider pewnej grupy rockowej zaproponował mi miłość. Sprawa wydaje się poważna, dlatego z góry zaznaczam, że nie ujawnię, o kogo chodzi. Robiąc to skazałabym siebie na niezdrową popularność, a nie prezentowałabym się teraz najlepiej na okładkach. Odrost nad czołem, listopadowe cienie pod rzęsami. Nie, nie. Gdyby historia przykleiła się latem, to co innego. Opalenizna to nawet w Życiu na Gorąco jest bardziej intelektem, niż tylko skórką zdjętą z urlopowego rozprzężenia. Ale kwestia słabej autoprezentacji nie jest jedyną pobudką do trzymania ruchliwego zwykle narządu za ostrzem zębów. Chodzi bowiem o to, że ten rockmen to dość znana i szanowana, również przeze mnie, osoba. I do tego niezwykle rodzinna. Żona, dzieci, msze co niedzielę.
No i mamy. Dylemat moralny. Jaka musi być siła nowych uczuć, by – będąc w opozycji do uprzednich – stały się one czynnikiem motywującym do grzechu? I co tu jest grzechem, skoro powiedziane zostało, byśmy się wzajemnie miłowali? Miłość bezmierna jest, zatem dlaczego wszyscy (przynajmniej) deklarują, że należy ją ograniczać do jednego człowieka i kilku kotów?
Mimo niewątpliwej celności powyższego stwierdzenia, muzyk zdawał się być w otoczeniu niespodzianego afektu nieco pogubiony. No nie powiem, ja też. Wiecie, marzy się każdej, nawet absolutnie niemuzykalnej, że facet z gitarą będzie przygrywać jej skrycie pielęgnowanemu egotyzmowi. Biorąc pod uwagę fakt, że mi gitara robi, a jeszcze bardziej to, co rzeczony muzyk potrafi z nią uczynić, nie można zataić, iż długo przekonywana do szczerego przejęcia się naszą dopiero co odkrytą miłością nie byłam. Tym bardziej, że on ma tę przewagę, iż - prócz grzmocenia w struny - również śpiewa; czasem się wydziera, ale o to chodzi w tego typu emocjach artystycznych. Niektórzy nigdy tego nie zrozumieją. Ale ci zapewne nie będą musieli zmagać się z przytulającym się, zupełnie rozmiękczonym gitarzystą. Co robić, trzeba działać.
Więc poszliśmy grabić liście.
Takie jesienne, kolorowe, co to spadły na pole. I drogę. No zupełnie zawalona była ta droga, przejść się nie dało. Trzeba było ogarnąć. Więc dawaj, worki jakieś, stosy śliskich żółci i czerwieni. Ciężka, wspólna praca. Całe godziny tak grabiliśmy. To ubogaca. I zbliża. A w tle próby, w końcu trasa koncertowa za pasem. Koledzy z zespołu biegają zaaferowani, kable, wzmacniacze, rozstawianie sceny, a mój rockmen w liściach ze mną.
Nie powiedziałam jednego. W związku z tym, że szacunek do siebie mam, nie byłam i nigdy nie będę groupie. Dlatego wypraszam sobie - i można to potraktować jako oficjalne prasowe oświadczenie - wszelkie insynuacje, że jakoby ja i takie rzeczy. A w życiu. To platoniczna miłość, proszę ja państwa. Przytulanie, szukanie się na dnie oczu, perspektywa pokarania Boskiego, zarost wrzynający się w szyję, długie i strapione westchnienia. Poza tym liście mokre, średnia przyjemność. Jeszcze by się rozchorował biedak, gardło by zachrypło – i kto wtedy byłby winny? No pewnie, że ona. To zła kobieta była.
Była. Bo poszła. Sobie. Co miała zrobić innego, gdy po wspólnie przeżytych, magicznych  chwilach, pełnym wzajemnego zrozumienia głosem powiedział jej muzyk, że mogłoby być zupełnie inaczej, gdyby ich miłość była możliwa. Może w innym życiu.
A potem się obudziłam.
Ale to dobrze, bo on mi się wcale nie podoba.