Lider
pewnej grupy rockowej zaproponował mi miłość. Sprawa wydaje się poważna,
dlatego z góry zaznaczam, że nie ujawnię, o kogo chodzi. Robiąc to skazałabym
siebie na niezdrową popularność, a nie prezentowałabym się teraz najlepiej na okładkach.
Odrost nad czołem, listopadowe cienie pod rzęsami. Nie, nie. Gdyby historia
przykleiła się latem, to co innego. Opalenizna to nawet w Życiu na Gorąco jest bardziej intelektem, niż tylko skórką zdjętą z
urlopowego rozprzężenia. Ale kwestia słabej autoprezentacji nie jest jedyną
pobudką do trzymania ruchliwego zwykle narządu za ostrzem zębów. Chodzi bowiem
o to, że ten rockmen to dość znana i szanowana, również przeze mnie, osoba. I
do tego niezwykle rodzinna. Żona, dzieci, msze co niedzielę.
No i
mamy. Dylemat moralny. Jaka musi być siła nowych uczuć, by – będąc w opozycji
do uprzednich – stały się one czynnikiem motywującym do grzechu? I co tu jest
grzechem, skoro powiedziane zostało, byśmy się wzajemnie miłowali? Miłość
bezmierna jest, zatem dlaczego wszyscy (przynajmniej) deklarują, że należy ją
ograniczać do jednego człowieka i kilku kotów?
Mimo
niewątpliwej celności powyższego stwierdzenia, muzyk zdawał się być w otoczeniu
niespodzianego afektu nieco pogubiony. No nie powiem, ja też. Wiecie, marzy się
każdej, nawet absolutnie niemuzykalnej, że facet z gitarą będzie przygrywać jej
skrycie pielęgnowanemu egotyzmowi. Biorąc pod uwagę fakt, że mi gitara robi, a
jeszcze bardziej to, co rzeczony muzyk potrafi z nią uczynić, nie można zataić,
iż długo przekonywana do szczerego przejęcia się naszą dopiero co odkrytą
miłością nie byłam. Tym bardziej, że on ma tę przewagę, iż - prócz grzmocenia w
struny - również śpiewa; czasem się wydziera, ale o to chodzi w tego typu
emocjach artystycznych. Niektórzy nigdy tego nie zrozumieją. Ale ci zapewne nie
będą musieli zmagać się z przytulającym się, zupełnie rozmiękczonym gitarzystą.
Co robić, trzeba działać.
Więc
poszliśmy grabić liście.
Takie jesienne,
kolorowe, co to spadły na pole. I drogę. No zupełnie zawalona była ta droga,
przejść się nie dało. Trzeba było ogarnąć. Więc dawaj, worki jakieś, stosy
śliskich żółci i czerwieni. Ciężka, wspólna praca. Całe godziny tak grabiliśmy.
To ubogaca. I zbliża. A w tle próby, w końcu trasa koncertowa za pasem. Koledzy
z zespołu biegają zaaferowani, kable, wzmacniacze, rozstawianie sceny, a mój
rockmen w liściach ze mną.
Nie
powiedziałam jednego. W związku z tym, że szacunek do siebie mam, nie byłam i
nigdy nie będę groupie. Dlatego wypraszam sobie - i można to potraktować jako oficjalne
prasowe oświadczenie - wszelkie insynuacje, że jakoby ja i takie rzeczy. A w
życiu. To platoniczna miłość, proszę ja państwa. Przytulanie, szukanie się na
dnie oczu, perspektywa pokarania Boskiego, zarost wrzynający się w szyję,
długie i strapione westchnienia. Poza tym liście mokre, średnia przyjemność.
Jeszcze by się rozchorował biedak, gardło by zachrypło – i kto wtedy byłby
winny? No pewnie, że ona. To zła kobieta była.
Była. Bo
poszła. Sobie. Co miała zrobić innego, gdy po wspólnie przeżytych,
magicznych chwilach, pełnym wzajemnego
zrozumienia głosem powiedział jej muzyk, że mogłoby być zupełnie inaczej, gdyby
ich miłość była możliwa. Może w innym życiu.
A potem
się obudziłam.
Ale to
dobrze, bo on mi się wcale nie podoba.