Są piękne. Przyciągają spojrzenia, budzą emocje. Wychodzą przed szereg rzeczy zwykłych. Eksperci ocenili je bardzo wysoko, pochwalili, zaklaskali. A teraz należą do mnie. Stoją sobie dumnie przed drzwiami, cieszą oko. Zachwycają kolorem (seledynowe!), smukłą linią, a przede wszystkim przeznaczeniem.
Moje buty do biegania.
Naprawdę ładne, ale okrutne. Przeżyliśmy razem ciężkie chwile. Niemal rok trwał między nami ciągły, niemy dialog. One całym swym jestestwem zaznaczały swoją obecność, ja starałam się jej nie zauważać. Czy można ignorować obiekt swojej admiracji? Ależ tak. Jeśli przypomina ci o słabych stronach twojego charakteru, wprawiając przy tym w stan irytującego wstydu, to do perfekcji opanujesz sztukę puszczania mimo uszu wysyłanych przezeń sygnałów. Będziesz znajdować dziesiątki argumentów usprawiedliwiających swoje (niegodne biegacza) postępowanie. Pogoda paskudna (huragan prawie!), biorytm jest niekorzystny, pranie trzeba nastawić, do książki zajrzeć, paznokcie obciąć. Zresztą brak czasu i natłok obowiązków jest najłatwiejszą i społecznie akceptowalną wymówką, nie tylko przed uprawianiem sportów. Ostatecznie jednak limit pretekstów się kończy i niebieskie osiągają swój cel. Sznurowadła zostały zawiązane, Rubikon przekroczyć czas.
Moment ten jest preludium do ciemnej strony mocy.
Historia dramatu zaczyna się, jak już wspomniałam, rok temu. Kilka lat zbierania się w sobie, kilka miesięcy gadania i oto przynoszę ze sklepu pudło z nowiuśkimi śmigaczami. Ich zadaniem jest zrobienie ze mnie bogini atletyki, podniesienie pośladków i skopanie rozpanoszonego lenia. Wiara w ich moc jest tak wielka, że pełna nowo odkrytej energii puszczam się w las. Całkiem dobry początek. Tralalala, fajnie jest. Biegnę sobie, buty też. Aż tu nagle jakiś zgrzyt: coś przerywa niezły rytm…
Od razu spieszę z podpowiedzią, że nie była to nieodparta chęć wyplucia płuc. Ta i owszem, pojawiała się, i to zanim na dobre kończyła się rozgrzewka. Bariera okazała się z innej zbudowana materii. Bardzo cienkiej i wypełnionej bezbarwnym płynem. W terminologii medycznej nazywa się to pęcherzem.
Musicie przyznać, że to przynajmniej złośliwe. Kiedy już zbierasz swoją szanowną i masz tyle zacięcia, by nie zrezygnować, to na drodze twojej nowo odkrytej determinacji staje jakiś bąbel. Może gdyby był jeden, incydentalny, to pominęłoby się go milczeniem, przekłuło, posyczało i zapomniało. Ale bąbel nie z tych. On się rozmnaża. Nowo narodzony pojawia się każdorazowo na bliznach swych poprzedników. Jak głowy lernejskiej Hydry.
Pokonywanie własnych słabości trochę się zatem skomplikowało. Tym samym zamysł stworzenia z siebie sportowca-amatora też. Bo działa to tak, że jeden negatywny bodziec eliminuje z dwa pozytywne. Więc każdy nowy pęcherz ma większą moc (nie)sprawczą, niż liczne argumenty przemawiające za wyjściem na trening (ależ to brzmi - trening! Tak, to te chwile, gdy gonisz własny oddech i nie wiesz sama, czy to on przyspiesza, czy ty zwalniasz). Ale wracając do butów. No są, ale sprawiają ból. Jesteśmy w punkcie wyjścia. Biegać, czy nie biegać - oto jest pytanie.
Odpowiedź przyszła razem z nowymi potrzebami. A zwłaszcza jedną, zupełnie niezwiązaną ze sportem. Można powiedzieć: natury psychicznej. Punktem wyjścia stała się konstatacja, iż osobnik dotknięty problemem jest dla otoczenia nosicielem wirusa - lepiej trzymać się z daleka. Niby nie zaraża, ale. Zarażony zostaje ze swym zmartwieniem sam, a stąd bliska droga do obłędu. Przed szaleństwem trzeba uciekać, najskuteczniej na własnych nogach. Biegniesz, a to, co cię goni zostaje z tyłu. Myśli, obrazy, słowa, dźwięki, ludzie, gesty, lęki. Przez godzinę nie ma tego wszystkiego, jest droga i to, co za zakrętem. Razem z potem spływa ciężar, a problemy tracą moc. Najważniejszą kwestią jest wytrzymanie podbiegu, wyrównanie oddechu, wyprzedzenie deszczu. Zaczynasz lubić swoje pęcherze i zakwasy, bo one są bólem, który da się znieść. Stopy krwawią, ale głowa ma lżej. Zaczynasz kochać bieganie, bo ono cię uwalnia. Słyszysz swój oddech, czujesz serce, rozmawiasz z nimi, rozumiesz je. I nie zależy ci na wynikach, ważne jest po prostu biec przed siebie. Taka filozofia.
Nie jestem odkrywcą, wiadomo. O takiej roli sportu powiedziano już chyba wszystko. A ja dołożę swoje trzy grosze i powiem:
Run, U., run!
Kiedyś zrozumiem.