piątek, 2 grudnia 2011

Poszła baba do lekarza bo uparta

Czyli o tym, jak dalece posunięta jest moja bezkrytyczna wiara w uzdrowienie. Ciała. Nadzieję na naprawę niefizycznego stanu rzeczy utraciłam bowiem już dawno temu. Gdzieś w okolicach tabliczki mnożenia i ojcowego paska fruwającego nad moją zrozpaczoną niezdolnością do pomieszczenia w głowie tej cholernej arytmetyki. Nieuleczalna niesprawiedliwość świata, wówczas, wraz z razami, objawiła mnie się. Gdy przestało piec i potoki łez podeschły na obrażonych policzkach, pogodziłam się z tym, iż pewne ułomności systemu trzeba przyjąć, a walczyć należy z innymi, tymi, które są do przerobienia. Za takowe uznałam brak właściwej diagnozy po wizycie u osławionej pani doktor od nic pani nie jest. Powyższe odebrałam jako zniewagę z jednej, a kpinę z drugiej strony i w związku z tymiż afektami zawzięłam się w sobie szalenie i postanowiłam, iż owej znachorce udowodnię, jak bardzo się myli. Nu pagadi! Zatem chorowania ciąg dalszy, przeto idziemy do specjalisty bardziej ukierunkowanego na mój, umiejscowiony między biustem a oczami, problem – czyli wizyta u laryngologa.
Doktor okazuje się znów być kobietą. Czynnik nie rzutujący na charakter kontaktu, no chyba że się trafi na PMS. Tutaj i medycyna, i psychologia interpersonalna pozostają bezradne. Ale należy być dobrej myśli, gdy zakłada się najgorsze, więc poprosiłam o widzenie. Nowa pani doktor – może z racji rangi dyplomu - zademonstrowała na dzień dobry swoją dumną wyniosłość, każąc czekać na się ponad tydzień. Przyjęłam odległy termin audiencji z bólem, aczkolwiek w pokorze, wszakże wiadomym jest, że kolejka rzecz święta, a sacra winno się celebrować. Cierpliwość moja – tłumaczyłam sobie – nagrodzona zostanie godziwie w postaci trafnej a przerażającej diagnozy (no przynajmniej suchoty, tak lirycznie się kojarzą, od razu dodałyby mi pisarskiego animuszu). Nic bardziej błędnego. Królowa bowiem, kolejna nieczuła w kitlu*, wywlokła mnie z panteonu chorych na (nie)śmiertelną sławę za włosy. Dokładniej zaś za język. Język - to jedyne, co mi zostawiła. Dobre i to, choć nie w takim pragnęłam go widzieć usytuowaniu. Kwalifikacja choroby przez doktórkę jest niejednoznaczna i wybiegająca myślę poza zakres moich ku niej zwierzeń. Otóż za dużo mówię**. Brzmi jak wyrok, nie jak diagnoza. W zasadzie nie wiem, czego ma dotyczyć, co poddane zostało badaniu: głowa czy gardło. Nie udało mi się też wywiedzieć, czy to choroba przewlekła, czy ostry, acz przejściowy stan nagły. Nam, maluczkim, nie jest dane orientować się w tajnikach magicznej sztuki medycznej. Jak się dobrze zastanowić, to siły nadprzyrodzone miały tu całkiem spory udział. Pani doktor bez zbytniego ceregielenia się orzekła, iż gardło niedysponowane, bo się biedne zdziera – w pracy zapewne. Nie zapytała przy tym o moją profesję. Znaczy zapewne ją znała. Skąd?! Ha! Właśnie! Fenomen! Choroba zawodowa stwierdzona bez rozpoznania zawodu. Wszak żem nauczycielka. A że swego wyuczonego, zacnego zawodu nie wykonuję i raczej parać się nim będę – to insza inszość. Ważne, że pani doktor wiedzę ma, receptę da, uśmiechnie się tajemniczo i poprosi kolejnego pacjenta. Uprzejmie, acz stanowczo.
Przez całą tę historię jedno przeziera pokrzepienie: ma być pite. Stoi jak byk na recepcie. No skoro tak…

P.S. Pani Wandy nie spotkałam. Widać zdrowa.

* zmowa czarownic – o tym za chwilę
** ja? Boże broń!