Brakuje ludzi żywych. Tych mniej
żywych też. Nawet, gdy – podobno – świętują. Nie ma ich w ciemnych zaułkach, na
niejasnych drogach, zapomnianych alejach. Nikogo, niczego, prócz mnie i
przyspieszonego, biegnącego oddechu. Nawet pies nie zawyje. Niby strasznie,
niby groza. Tylko co tak naprawdę straszy? Zmarli? Żeby choć oni, to byłoby
jakieś uzasadnienie. Ale ci dziś mają bal. Wielki śmiech i kino za darmo. Woda święcona
leje się do nieśmiertelnych szkieł, spadają do piekieł toasty za rychły niebyt
tych, co z powagą i z obowiązku snują się po cmentarnych promenadach. Są bardziej
upiorni od podpalanych zniczami umrzyków. I kto się, pytam, bawi? Żywi są
nudni. Przestępują z nogi na nogę, chuchają w skórzane rękawice, parzą palce
woskiem. Myślą o obiedzie. Bynajmniej nie o upchanych w drewniane skrzynki,
rozchichotanych byłych.
Najbardziej straszna jest cisza.
Brakuje ludzi w tłumie. Rozeszli się
do wygodnych domów, zostawiając na ulicy swe martwe, nieczułe ciała. One nawet
nie potrafią powiedzieć dzień dobry. One
nie mówią. One są. Tylko po co. Może lepiej niech odejdą. Nie będzie niedomówień.