niedziela, 22 czerwca 2014

stan niejasny

Jest jak niepokój skulonego przed deszczem wróbla. Wiadomo, że lunie i wiadomo, że zmoknie. Ostatkiem nadziei i ptasim móżdżkiem liczy jednak na ratunek dla ściśniętych żalem piór. Może się nie ziści, bokiem minie, rozdmucha przyczajone napięcie.
Trudno nazwać ten stan. To nie strach, strach jest konkretny, zidentyfikowany. Tutaj nie wiadomo, czego się bać. Czy się bać.
Nie smutek – temu potrzeba jałowej gleby klęsk. Tymczasem skórę ma przeoraną i obsianą pomyślność rodzącym ziarnem.  
Może zmęczenie? Tabletka snu nie pomaga. Ani dwie. Ani trzy. Więc nie.
W wielkim ogóle, gdyż szczegóły ciężko sprecyzować, to brak jakiś. Ból zawieszony w perspektywie. Tajona obawa. Tylko nie wiadomo, przed czym. Kim? I czy realna, czy może wydumana, wykreowana przez nadpobudliwą imaginację.
Fałszywa czy nie, jest. I wstrzymuje w pół kroku, odgradza od pełni spokoju. Prześladuje pytaniami. Każe myśleć. A nie tędy droga. Tutaj potrzeba czuć. Odbierać odpowiedzi nierozumnie. Nawet nie sercem. Duchem.
Duch, dusza – zjawisko ogólnie przyjmowane, zinterpretowane, ale czy ktoś, tak dla własnej potrzeby, nad nim się pochylił? Łatwo o tłumaczenie działania serca, umysłu – można się posiłkować biologią, fizjologią, zasadami, które jesteśmy w stanie, od początku do końca, wytłumaczyć. Tymczasem ów duch i jego bytność – tutaj potrzebujemy wsparcia religii, filozofii, działów naszej aktywności nienamacalnej. Większość z nas któryś z tych światopoglądów przyjmuje. Po części w spadku, pod dyktando własnych społeczności. Bywa,  że bezrefleksyjnie. Trochę na wszelki wypadek, asekuracyjnie. Są jednak wśród wierzących wierzący naprawdę. Ci, którzy przyjmują słowa za dogmat, których nie trzeba motywować do zaufania niemożliwemu dla naszego ludzkiego pojmowania. O takich mówi się, że mają dar. Łaskę. Tacy nie tkwią w napięciu jak wróble. Doskonale wiedzą, co robić. Nawet, jeśli nie zawsze to robią. Z pewnością jest im łatwiej. Ponoć o wiele łatwiej niż deklarującym jawny ateizm, wyciskającym do cna zaznawane życie, którego nie trzeba im udowadniać.  
A ja uważam, że najtrudniej jest tym, którzy są pośrodku. Znającym teorię, nawet uprawiającym ją w praktyce, przerażonym własnym rozdźwiękiem. Tym, którzy chcieliby zawierzyć, ale ludzka percepcja do końca im nie pozwala. Pisklętom zamkniętym w zaplombowanej puszce z wątpliwościami. Mającym cichą nadzieję, że ich obawy zostaną rozwiane i że zwątpienie jest tylko dowodem ziemskiego ograniczenia do wieczka puszki. Tylko oni wiedzą, jak przytłaczające jest wrażenie pustki, gdy próbują się modlić. Jeśli próbują. Czasem rozpaczliwie ignorują subiektywne poczucie własnej śmieszności w tych działaniach - w imię większego dobra. To metoda, która ma pomóc. Istnieje ryzyko, że ów mechanizm zaprowadzi do immanentnej hipnozy, fałszywego uznania się za przekonanego. Ale co tracimy? Prawdziwie wytrwali w tej drodze mają zostać nagrodzeni metą, która nie będzie oznaczać końca. Za którą Coś będzie. Coś, czego żadna religia nie opisała, bo nie ma takiego ludzkiego języka, który byłby w stanie to oddać.