Jest
jak niepokój skulonego przed deszczem wróbla. Wiadomo, że lunie i wiadomo, że
zmoknie. Ostatkiem nadziei i ptasim móżdżkiem liczy jednak na ratunek dla
ściśniętych żalem piór. Może się nie ziści, bokiem minie, rozdmucha przyczajone
napięcie.
Trudno
nazwać ten stan. To nie strach, strach jest konkretny, zidentyfikowany. Tutaj
nie wiadomo, czego się bać. Czy się bać.
Nie
smutek – temu potrzeba jałowej gleby klęsk. Tymczasem skórę ma przeoraną i
obsianą pomyślność rodzącym ziarnem.
Może
zmęczenie? Tabletka snu nie pomaga. Ani dwie. Ani trzy. Więc nie.
W
wielkim ogóle, gdyż szczegóły ciężko sprecyzować, to brak jakiś. Ból zawieszony
w perspektywie. Tajona obawa. Tylko nie wiadomo, przed czym. Kim? I czy
realna, czy może wydumana, wykreowana przez nadpobudliwą imaginację.
Fałszywa
czy nie, jest. I wstrzymuje w pół kroku, odgradza od pełni spokoju. Prześladuje
pytaniami. Każe myśleć. A nie tędy droga. Tutaj potrzeba czuć. Odbierać odpowiedzi
nierozumnie. Nawet nie sercem. Duchem.
Duch, dusza – zjawisko ogólnie przyjmowane,
zinterpretowane, ale czy ktoś, tak dla własnej potrzeby, nad nim się pochylił? Łatwo
o tłumaczenie działania serca, umysłu – można się posiłkować biologią,
fizjologią, zasadami, które jesteśmy w stanie, od początku do końca,
wytłumaczyć. Tymczasem ów duch i jego bytność – tutaj potrzebujemy wsparcia
religii, filozofii, działów naszej aktywności nienamacalnej. Większość z nas
któryś z tych światopoglądów przyjmuje. Po części w spadku, pod dyktando własnych
społeczności. Bywa, że bezrefleksyjnie. Trochę
na wszelki wypadek, asekuracyjnie. Są jednak wśród wierzących wierzący
naprawdę. Ci, którzy przyjmują słowa za dogmat, których nie trzeba motywować do
zaufania niemożliwemu dla naszego ludzkiego pojmowania. O takich mówi się, że
mają dar. Łaskę. Tacy nie tkwią w napięciu jak wróble. Doskonale wiedzą, co
robić. Nawet, jeśli nie zawsze to robią. Z pewnością jest im łatwiej. Ponoć o
wiele łatwiej niż deklarującym jawny ateizm, wyciskającym do cna zaznawane życie,
którego nie trzeba im udowadniać.
A ja uważam, że najtrudniej jest tym,
którzy są pośrodku. Znającym teorię, nawet uprawiającym ją w praktyce, przerażonym
własnym rozdźwiękiem. Tym, którzy chcieliby zawierzyć, ale ludzka percepcja do
końca im nie pozwala. Pisklętom zamkniętym w zaplombowanej puszce z wątpliwościami.
Mającym cichą nadzieję, że ich obawy zostaną rozwiane i że zwątpienie jest tylko
dowodem ziemskiego ograniczenia do wieczka puszki. Tylko oni wiedzą, jak
przytłaczające jest wrażenie pustki, gdy próbują się modlić. Jeśli próbują. Czasem
rozpaczliwie ignorują subiektywne poczucie własnej śmieszności w tych
działaniach - w imię większego dobra. To metoda, która ma pomóc. Istnieje
ryzyko, że ów mechanizm zaprowadzi do immanentnej hipnozy, fałszywego uznania
się za przekonanego. Ale co tracimy? Prawdziwie wytrwali w tej drodze mają
zostać nagrodzeni metą, która nie będzie oznaczać końca. Za którą Coś będzie. Coś,
czego żadna religia nie opisała, bo nie ma takiego ludzkiego języka, który
byłby w stanie to oddać.