czwartek, 16 stycznia 2014

bez adresu

Miewa się niekiedy chwile zadumy nad minionym. To, myślę, nic groźnego. Nie wyzwala nadmiernego sentymentalizmu, ćwiczy raczej pamięć o uprzednim, systematyzuje i zabezpiecza przed zbytnią koloryzacją. Z zasady. Uczciwie przyznać jednak trzeba, że to, co niegdyś bladoróżowe, dziś krwawi jaskrawą czerwienią. Zadrapania sprzed lat pieką solą na otwartym złamaniu. Dawne słodycze nabrały niedoścignionych dziś walorów smakowych, choć to tylko kogel-mogel. Fakt, takich jaj nie sposób już uświadczyć. Ani kur. Ani bólu. Co tu ukrywać, przeciągnął nas ponadprzeciętnie los. Tak naprawdę, biorąc pod uwagę ogrom osobistych doświadczeń, winniśmy dla przestrogi / nauki / zadziwienia zwykłych zjadaczy kajzerek spisać biblię własnej doli. Nie można przecież pozwolić jej zginąć wśród żywotów maluczkich. Takimi to apostolskimi kierując się pobudkami, pojawił się niegdyś zamysł spisania kompendium przeprowadzek. Poczuwając się do mentorstwa w tej dziedzinie (10 z górą lat, plus minus 20 mieszkań, trudna do określenia liczba współmieszkaczy), targał mną wewnętrzny nakaz, obowiązek wręcz obywatelski niesienia pomocy zagubionemu w gąszczu kartonów bliźniemu. Skoro średnio dwa razy w roku:
1. pakowałam się, by za moment rozpakować,
2. segregowałam, by potem segregować ponownie (był to niezwykle skomplikowany, rozciągnięty w czasie i podzielony na etapy proces; w skrócie wyodrębniam:
sort pierwszy – morze bezładu i beznadziejnej rozpaczy,
sort drugi – mocne postanowienie decyzyjności,
sort trzeci – wcale nie mam planu ani nawet pomysłu na plan,
co w ostateczności kończyło się sortem czwartym – heroicznym eliminowaniem niepotrzebności w objętości kilku worów śmieci i kilkunastu ton wątpliwości),
3. mościłam się na nowym i zaczynałam nazywać wymoszczone domem,
4. oswajałam z kolejnymi domownikami i zaczynałam traktować ich jak następną rodzinę,
5. z czego wynikały wszelkie społeczne konsekwencje, na narodzinach wspólnot zaczynając, rozwodach kończąc, a owe rodzinne uroczystości w ostateczności suto zakrapiano (potem, łzami),
skoro więc wszystkie te punkty z uporczywością maniaka w niezmąconej kolejności od lat realizowałam, słusznie doszłam do wniosku, iż wypada stworzyć poradnik czy tam innego rodzaju ważkie dzieło, które jasnością osnuje trudną kwestię błąkania się po świecie. Nic jednak z owych planów nie wyszło, czy to dlatego, że jestem mało konsekwentna, czy też w obawie przed wykorzystaniem zbyt drastycznych szczegółów z biografii i toalet potencjalnych bohaterów bestsellera. Przekułam niezużyte pokłady w inne aktywności. Większością się nie chwalę, ale w kontekście wyniku liczy się tylko on. Cel ostateczny. Wygląda na to, że w końcu Dom. Nie składa się ze ścian, jest ruchomy. Okazuje się, że cały ten pokręcony czas podążał za mną. W zasadzie gonił mnie od dawna, tylko ja nie chciałam dać się złapać. I kiedy zabrakło siły na dalszą ucieczkę, pozwoliłam, by otwarto na oścież okna i drzwi. To, co znalazłam zaglądając mu do wnętrz, zamazało ostrość wszystkiego, co zostawiłam biegnąc. Tamto przestało mieć znaczenie. Próba sił skończona. Nie będzie przewodnika po tułaczce, gdyż prawie nic już nie pamiętam. Adresy, klucze, kody domofonów – uleciały i nie da się ich spisać. W zasadzie nigdy nie było takiej potrzeby. Aktualny adres jest stały i mieści się tam, gdzie go umiejscowię. W Domu.