Miewa
się niekiedy chwile zadumy nad minionym. To, myślę, nic groźnego. Nie wyzwala
nadmiernego sentymentalizmu, ćwiczy raczej pamięć o uprzednim, systematyzuje i
zabezpiecza przed zbytnią koloryzacją. Z zasady. Uczciwie przyznać jednak
trzeba, że to, co niegdyś bladoróżowe, dziś krwawi jaskrawą czerwienią. Zadrapania
sprzed lat pieką solą na otwartym złamaniu. Dawne słodycze nabrały
niedoścignionych dziś walorów smakowych, choć to tylko kogel-mogel. Fakt,
takich jaj nie sposób już uświadczyć. Ani kur. Ani bólu. Co tu ukrywać,
przeciągnął nas ponadprzeciętnie los. Tak naprawdę, biorąc pod uwagę ogrom
osobistych doświadczeń, winniśmy dla przestrogi / nauki / zadziwienia zwykłych
zjadaczy kajzerek spisać biblię własnej doli. Nie można przecież pozwolić jej zginąć
wśród żywotów maluczkich. Takimi to apostolskimi kierując się pobudkami,
pojawił się niegdyś zamysł spisania kompendium przeprowadzek. Poczuwając się do
mentorstwa w tej dziedzinie (10 z górą lat, plus minus 20 mieszkań, trudna do
określenia liczba współmieszkaczy), targał mną wewnętrzny nakaz, obowiązek
wręcz obywatelski niesienia pomocy zagubionemu w gąszczu kartonów bliźniemu.
Skoro średnio dwa razy w roku:
1.
pakowałam się, by za moment rozpakować,
2.
segregowałam, by potem segregować ponownie (był to niezwykle skomplikowany,
rozciągnięty w czasie i podzielony na etapy proces; w skrócie wyodrębniam:
sort pierwszy – morze bezładu i beznadziejnej rozpaczy,
sort drugi – mocne postanowienie decyzyjności,
sort trzeci – wcale nie mam planu ani nawet pomysłu na plan,
co w ostateczności kończyło się sortem czwartym – heroicznym eliminowaniem niepotrzebności w objętości kilku worów śmieci i kilkunastu ton wątpliwości),
sort pierwszy – morze bezładu i beznadziejnej rozpaczy,
sort drugi – mocne postanowienie decyzyjności,
sort trzeci – wcale nie mam planu ani nawet pomysłu na plan,
co w ostateczności kończyło się sortem czwartym – heroicznym eliminowaniem niepotrzebności w objętości kilku worów śmieci i kilkunastu ton wątpliwości),
3.
mościłam się na nowym i zaczynałam nazywać wymoszczone domem,
4.
oswajałam z kolejnymi domownikami i zaczynałam traktować ich jak następną
rodzinę,
5.
z czego wynikały wszelkie społeczne konsekwencje, na narodzinach wspólnot
zaczynając, rozwodach kończąc, a owe rodzinne uroczystości w
ostateczności suto zakrapiano (potem, łzami),
skoro
więc wszystkie te punkty z uporczywością maniaka w niezmąconej kolejności od
lat realizowałam, słusznie doszłam do wniosku, iż wypada stworzyć poradnik czy
tam innego rodzaju ważkie dzieło, które jasnością osnuje trudną kwestię
błąkania się po świecie. Nic jednak z owych planów nie wyszło, czy to dlatego,
że jestem mało konsekwentna, czy też w obawie przed wykorzystaniem zbyt
drastycznych szczegółów z biografii i toalet potencjalnych bohaterów
bestsellera. Przekułam niezużyte pokłady w inne aktywności. Większością się nie
chwalę, ale w kontekście wyniku liczy się tylko on. Cel ostateczny. Wygląda na
to, że w końcu Dom. Nie składa się ze ścian, jest ruchomy. Okazuje się, że cały
ten pokręcony czas podążał za mną. W zasadzie gonił mnie od dawna, tylko ja nie
chciałam dać się złapać. I kiedy zabrakło siły na dalszą ucieczkę, pozwoliłam,
by otwarto na oścież okna i drzwi. To, co znalazłam zaglądając mu do wnętrz,
zamazało ostrość wszystkiego, co zostawiłam biegnąc. Tamto przestało mieć
znaczenie. Próba sił skończona. Nie będzie przewodnika po tułaczce, gdyż prawie
nic już nie pamiętam. Adresy, klucze, kody domofonów – uleciały i nie da się
ich spisać. W zasadzie nigdy nie było takiej potrzeby. Aktualny adres jest
stały i mieści się tam, gdzie go umiejscowię. W Domu.