czwartek, 17 listopada 2011

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
Ostatnio widziano ją na bocznicy miasta uciech i trosk. Choć może to wcale nie była ona. Może czyjaś podobna, nie do końca prawdziwa, przeceniona przez właściciela, blada w oczach postronnych. Moja jest kapryśna i nieprzewidywalna, ale jak dotąd w miarę regularna. Nie oddalała się zbytnio, chyba że na czas zbioru jagód. Nie jest pierwszej świeżości, zmarszczka czy dwie, ale ma takie urocze dołeczki w źle skrywanym półuśmiechu, które – gdy się żłobią w jej chłodnej skórze – mimowolnie wstrzymują ruch uliczny. A może to tylko zwykły grymas. Znaki rozpoznawcze: długie, pyszne, falujące włosy krętych pomysłów. Służyła nimi jak treską. Gdy stosunek słów do desygnatów przybierał nierównomierność proporcji, gdy trzeba było znaleźć ujście, wygadać się i się nie wygadać, zrobić sobie dobrze w i na głowie. Może to dlatego? Nie chciała już działać w imię cudzych korzyści? Pragnęła miłości bez zobowiązań?
W każdym razie, gdybyście ją spotkali (może być wszędzie: na balkonie - lubi zwisać dyndając nogami, pod wycieraczką - czasem potrzebuje intymności, w kubku z kawą – pija mocną, czarną) i gdyby wydało się wam stosownym napomknąć jej o mej tęsknocie, to ją zaczepcie. Tylko ostrożnie, jest dość nerwowa. Tak ma. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Zaginęła. Moja mała przyjaciółka Wena.
Co ją spłoszyło? Może żałość jesiennych posiłków, gdy do talerza zarówno ze śniadaniem, jak i obiadem zagląda przez okno czarna depresja? A zima przed nami długa, panie. Może ta pogoń za nie wiem czym. I ona też nie wiedziała. A może postanowiła poprawić sobie byt i znaleźć lepszą pracę? Obiecywałam jej zmianę, lepsze warunki, fundusz socjalny, ale przy obecnej koniunkturze trzeba było odsuwać te plany na po kryzysie. I się pewnie wkurzyła. Bo co miesiąc to samo. Po gwałtownym hurraentuzjazmie wywołanym odnotowanym wpływem na konto, bez ostrzeżenia i wręcz grubiańsko szalona radość zamienia się w rozpacz bezdenną. Znaczy dno jest, ale finansowe. Sytuacja powyższa zachodzi cyklicznie jak teleexpress, chociaż na teleexpress się czeka, a na takie występy bynajmniej; i na nic solenne postanowienie, że to był ostatni raz. To jak detoks na nutellę. Ma moc sprawczą do pierwszej łyżeczki.
Wena, słońce, ale co ty? Na kasę lecisz? Wracaj do domu. Słoik czeka.