środa, 1 czerwca 2011

Lody, karuzela i cukrowa wata

Jesteśmy dorośli i tak chcemy być traktowani. Są jednak takie błędy w matrixie, które przypominają nam o naszej dziecięcej naturze. Nagle mamy ochotę paść na kolana i z tej perspektywy, po kryjomu lub otwarcie, podglądać świat skonstruowany z klocków lego. Tęsknotę za szczenięcymi latami, świecowymi kredkami i kręconym bąkiem świetnie uwidacznia oszałamiający rozwój kinderbiznesu. Najfajniejsze zabawki kupujemy sobie po osiągnięciu statusu dorosłego, ze ściśniętym sercem obserwując, jak maltretują je nasze własne pociechy. Dzieci są okrutne i za grosz nie mają poszanowania własnego mienia. Nawet, jeśli jest nim zdalnie sterowany jeep ze sprężynowym zawieszeniem i światłami włączającymi się podczas jazdy.
Swoją pierwszą lalkę Barbie kupiłam sobie jakoś tak w okolicach pełnoletniości. Brak markowej lali był mi, pamiętam, bolesny, jednak nadrabiałam w towarzystwie profesjonalnym domkiem na full wypasie. Były meble (drewniane!), agd, miniludziki, wszystko.  Made in ciocia z Niemiec. Czad, jedyny taki nabytek we wiosce.
Teraz mam misia. Zająca dla ścisłości. Nazywa się Antoś i w przeliczeniu pluszowych lat na ludzkie liczy sobie już jakieś 30 roczników. Jest to wiek uprawniający go do spania ze mną w jednym łóżku, co czasem czyni. Antoś oprócz uroku osobistego ma groch w tyłku i klapnięte uszy. Podarował mi go dziadek na dziewiętnaste urodziny. Podobno zobaczył go w sklepie, chwycił za bety i przywlókł. Zamiast kwiatka. Dowcip, impuls czy tęsknota? Pewnie wszystkiego po trochu. Nie bez kozery jestem wnuczką Stanisława.
Fajnie byłoby - chociaż czasami - bezkarnie zamanifestować infantylność, wypiąć się na powagę dorosłości i martwić jedynie kończącą się porcją lodów. Dzień Dziecka to doskonała ku temu okazja. Przyzwolenie na dyspensę od bycia dojrzałym i serio. Dziś zupełnie nie byłam serio. Zapragnęłam być małą dziewczynką chociaż jedno popołudnie; znalazłam kogoś, kto potrzebował tego samego, co ja - i tak wyruszyłyśmy, dwie gówniary, na wagary od dorosłości. Szlajałyśmy się po mieście bez obcasów, jadłyśmy lody, budyń i chipsy, zaczepiałyśmy gadżety na wystawach, chichrałyśmy się z byle czego, ale największą frajdą były gokarty. Dwie wyrośnięte, piszczące mistrzynie kierownicy na torze, z rozwianymi włosami i grupą zazdrosnych gapiów. W dechę. Bez myślenia o jutrze. Z nadzieją na jeszcze.
Kto jeszcze wątpi w leczniczą moc dziecinności, niech spróbuje karuzeli. Albo waty cukrowej. Ich smak przypomni  znaczenie słowa radość.
Szczyptą pieprzu do tego lukrowego torcika jest jedno dziecko. To zza ściany. Cholerny bachor wydziera się tak, jakby już wiedział, co go czeka za naście/dziesiąt lat. Pozdrowienia dla sąsiadów. Może pocieszy ich fakt, że nie tylko oni mają nieprzespane noce.
Noc. Grzeczne dzieci idą spać. Niegrzeczne też.