czwartek, 20 marca 2014

o dwóch takich

Nie ukradli księżyca, nie byli bliźniakami. Nawet politykami nie byli. Legenda nie wspomina też, czy wróżono im, że nic z nich nie wyrośnie. Coś wyrosło. Jeden był duży i chudy. Drugi duży i chudy nieco mniej. Łączyło ich niewiele. Wieść niesie, że byli jednomyślnie żarłoczni i leniwi. Jak ci, co ten księżyc, wiecie. Ja tam nie wiem, nie znam się. Na pewno łączyło ich miejsce zamieszkania. Ich Zapieckiem było Królestwo Em. Wprawdzie nie z krwi dziedziczone, a przez królewny, co zdezerterowały, w spadku zostawione. Ale zawsze. Tacy królewicze.
Włości ich nie byle jakie. W każdym kącie historia, poukrywana między kartami starych ksiąg czy w obliczach dawnych królowych, spozierających z dyszących minionymi latami ścian. Tak, nie sposób tu nie pamiętać. Pradzieje żyły i tętniące ich echo kreowało współczesność Królestwa. Każdy mebel, każdy skrawek podłogi niósł wspomnienie o królewnach. W tym wszystkim oni, królewicze – patroni. Żyli sobie pomalutku, każdy w swym grzebał ogródku, i tak by się baśń ciągnęła, gdyby nagle nie utknęła. Bo, słuchajcie mili moi, wszystko pięknie ładnie, ale nad Królestwem ciążyła klątwa. Klątwa Deski Sedesowej.
Bzdura – powie ktoś. Błękitnej krwi fizjologia się nie ima. Cóż tak prozaiczny, niegodny arystokraty artefakt – klozet – miałby czynić w tym przybytku szlachetnie urodzonych? (czynnik dziedzictwa na zasadzie przypadku już dawno poszedł w niepamięć). Królowie na tronach przesiadują, nigdzie indziej. Klozet – to się nie godzi.
Godzi – nie godzi, przepowiednia była faktem. Wprawdzie nieco zepchnięta z głównych komnat do gospodarczych przybudówek, ale cierpliwie czekała czasu, gdy miała zburzyć sielankę Królestwa.
Nietrudno domyślić się, że ów czas nastąpił. Ale nie z nagła. Wróg czaił się długo, wojska rozstawiał powoli, nie wzbudzając niepokoju w niczego niepodejrzewającym Królestwie. Więcej, robił to tak sprytnie, że zgodnie z literą prawa. Bo wiedzieć wam trzeba, że w przekazywanej z ust do ust, z pokolenia na pokolenie, niepisanej konstytucji Królestwa widniał zapis o obywatelskim obowiązku trwania w czystości – ku chwale ojczyzny i dla czujności wobec Wroga. Nieskazitelność miała być bronią przeciw najazdom wrogiego nieładu. Dlatego wespół, nieprzerwanie i na przemian, chłop czy król, czyniono warty, by chytre macki Wroga nie zagarnęły królewskich latyfundiów. I właśnie owa polityczno-społeczna przykładność zgubić miały Królestwo. Królewicze, zaaferowani własnym blaskiem i trudem jego pielęgnacji stracili baczenie na Wroga. Trochę winy miał tu przysługujący każdemu z osobna samozachwyt, trochę – i wprost z samouwielbienia wynikająca – zasada spychologii. Skoro bowiem jestem królewicz i światło mej wspaniałości opromienia maluczkich, to niemożliwym jest, bym w jakikolwiek sposób mylił się, zapominał o ważnym, niesłowność i niesumienność swą obnażając. Jeśli – nie daj Bóg – zaistnieją w narodzie przykłady degrengolady, to z urzędu jasnym jest, że nie mogą być one wypadkową mojej, królewicza, winy. Czyli to zapewne ten drugi. Nie ja.
I tym to sposobem dyżurne warty były raz przez jednego, raz przez drugiego, opuszczane. Wróg czyhał, chichotał z cicha i zacierał ręce. Zajmował strategiczne pozycje, skrywając militarne zamiary. Tylko niezwykle uważny obserwator odnotować mógł wrogie siły na królewskich ziemiach. Dla królewiczów niewidoczne – kto bowiem zagląda pod dywan, za wucet (ha!), za zasłonkę? Komu do głowy przyjdzie spatrolować miejsca przez siebie nieużywane? Nie korzystam z tych półek – więc nie mają one prawa się zakurzyć. Nie dotykam tych kafli – więc to normalne, że nie potrzebują mycia. Nie postawiłem tu tego, więc przewrócę się, a nie przestawię na miejsce. Nie patrzyłem w tym tygodniu w lustro, więc – wiadomo. Poza tym pewne przedmioty są jednofunkcyjne, toteż nie należy im się zbytnia uwaga: pralka ma prać a nie być prana; śmietnik ma magazynować gnój wewnątrz, a nie domagać się odgnojenia na zewnątrz; okno ma być przejrzyste z natury, więc niech jest, a nie się tytła. Fatum jakieś (klątwa!) powoduje, że – jak się Wróg rozpasa – to potrafi zmylić przeciwnika, oczy mu zamydlić (sic!) do tego stopnia, że ten nieczystości nawet tak oczywistych nie widzi, jak brud co niczym trup ściele się gęsto. I grubą warstwą.
Trup trupem, warstwa warstwą, jest przecież Luz Maria, niewolnica Isaura, która wpada do Królestwa od czasu do czasu i wymiata je doszczętnie z wszelkich niedociągnięć i zanieczyszczeń. Zajrzy pod dywan, za kibelek, zasłonkę wypierze. Po co się więc martwić, skoro mamy Luz Marię?
Więc spychologia – jedno. Zarobienie zaś – drugie. No tyle rzeczy, ile królewicze mieli na głowach swych jaśniepańskich, to nawet Tesco nie pomieści. Z tego względu wyższe dobro wybierać muszą, z mniej istotnych kwestii rezygnując. I tak odkurzacz zdefektowany blisko rok czeka na uzdrowienie, kurki nad umywalką płaczą rdzą nad swym wybrakowanym losem, lodówka nie domyka się z żalu czy niewiedzy, a deska sedesowa, przełamana wpół, złośliwie siniaczy szlacheckie pośladki. No ale kiedy, kiedy się tym zająć, gdy królewskie obowiązki wzywają? Gdy gawiedź żąda obrazu i słowa królewskiego? Orędzie przygotować trzeba, choćby tylko na fejsbuka, choćby tylko w snach.
Inna jeszcze rzecz zgubiła Królewiczów. Prócz tego, że Bogu ducha winni, to artystami są. I to szukającymi nowych form wyrazu. Taka oto konstrukcja artystyczna: szufelka ze zmiecionym piachem, niby niedbale zostawiona na regale. Cóż za symbolika! Albo gromadzone tubki po papierze toaletowym – to dopiero tworzywo! Sztuka współczesna, panie. Nie dla ignorantów. Ale z pewnością dla Wroga. Będzie udawał konesera sztuki, dopóki nie zmobilizuje sił do głównego natarcia. A wtedy – sorry, jeńców brać nie będzie. Artysta czy królewicz, chudy czy chudy mniej – do odstrzału. I zginą wszyscy w ogniu kul z błota, a atomowa bomba kurzu pochłonie Królestwo Em na amen. Na zgliszczach stanie krzyż, a na nim herb dawnej świetności z połamaną deską sedesową i mopem w koronie.