Nie
ukradli księżyca, nie byli bliźniakami. Nawet politykami nie byli. Legenda nie
wspomina też, czy wróżono im, że nic z nich nie wyrośnie. Coś wyrosło. Jeden
był duży i chudy. Drugi duży i chudy nieco mniej. Łączyło ich niewiele. Wieść
niesie, że byli jednomyślnie żarłoczni i leniwi. Jak ci, co ten księżyc,
wiecie. Ja tam nie wiem, nie znam się. Na pewno łączyło ich miejsce
zamieszkania. Ich Zapieckiem było Królestwo Em. Wprawdzie nie z krwi
dziedziczone, a przez królewny, co zdezerterowały, w spadku zostawione. Ale
zawsze. Tacy królewicze.
Włości
ich nie byle jakie. W każdym kącie historia, poukrywana między kartami starych
ksiąg czy w obliczach dawnych królowych, spozierających z dyszących minionymi
latami ścian. Tak, nie sposób tu nie pamiętać. Pradzieje żyły i tętniące ich echo
kreowało współczesność Królestwa. Każdy mebel, każdy skrawek podłogi niósł wspomnienie
o królewnach. W tym wszystkim oni, królewicze – patroni. Żyli sobie pomalutku,
każdy w swym grzebał ogródku, i tak by się baśń ciągnęła, gdyby nagle nie
utknęła. Bo, słuchajcie mili moi, wszystko pięknie ładnie, ale nad Królestwem
ciążyła klątwa. Klątwa Deski Sedesowej.
Bzdura
– powie ktoś. Błękitnej krwi fizjologia się nie ima. Cóż tak prozaiczny,
niegodny arystokraty artefakt – klozet – miałby czynić w tym przybytku
szlachetnie urodzonych? (czynnik dziedzictwa na zasadzie przypadku już dawno
poszedł w niepamięć). Królowie na tronach przesiadują, nigdzie indziej. Klozet
– to się nie godzi.
Godzi
– nie godzi, przepowiednia była faktem. Wprawdzie nieco zepchnięta z głównych
komnat do gospodarczych przybudówek, ale cierpliwie czekała czasu, gdy miała
zburzyć sielankę Królestwa.
Nietrudno
domyślić się, że ów czas nastąpił. Ale nie z nagła. Wróg czaił się długo,
wojska rozstawiał powoli, nie wzbudzając niepokoju w niczego niepodejrzewającym
Królestwie. Więcej, robił to tak sprytnie, że zgodnie z literą prawa. Bo
wiedzieć wam trzeba, że w przekazywanej z ust do ust, z pokolenia na pokolenie,
niepisanej konstytucji Królestwa widniał zapis o obywatelskim obowiązku trwania
w czystości – ku chwale ojczyzny i dla czujności wobec Wroga. Nieskazitelność
miała być bronią przeciw najazdom wrogiego nieładu. Dlatego wespół,
nieprzerwanie i na przemian, chłop czy król, czyniono warty, by chytre macki Wroga
nie zagarnęły królewskich latyfundiów. I właśnie owa polityczno-społeczna
przykładność zgubić miały Królestwo. Królewicze, zaaferowani własnym blaskiem i
trudem jego pielęgnacji stracili baczenie na Wroga. Trochę winy miał tu
przysługujący każdemu z osobna samozachwyt, trochę – i wprost z samouwielbienia
wynikająca – zasada spychologii. Skoro bowiem jestem królewicz i światło mej
wspaniałości opromienia maluczkich, to niemożliwym jest, bym w jakikolwiek
sposób mylił się, zapominał o ważnym, niesłowność i niesumienność swą obnażając.
Jeśli – nie daj Bóg – zaistnieją w narodzie przykłady degrengolady, to z urzędu
jasnym jest, że nie mogą być one wypadkową mojej, królewicza, winy. Czyli to
zapewne ten drugi. Nie ja.
I
tym to sposobem dyżurne warty były raz przez jednego, raz przez drugiego,
opuszczane. Wróg czyhał, chichotał z cicha i zacierał ręce. Zajmował strategiczne
pozycje, skrywając militarne zamiary. Tylko niezwykle uważny obserwator
odnotować mógł wrogie siły na królewskich ziemiach. Dla królewiczów niewidoczne
– kto bowiem zagląda pod dywan, za wucet (ha!), za zasłonkę? Komu do głowy
przyjdzie spatrolować miejsca przez siebie nieużywane? Nie korzystam z tych półek
– więc nie mają one prawa się zakurzyć. Nie dotykam tych kafli – więc to
normalne, że nie potrzebują mycia. Nie postawiłem tu tego, więc przewrócę się,
a nie przestawię na miejsce. Nie patrzyłem w tym tygodniu w lustro, więc –
wiadomo. Poza tym pewne przedmioty są jednofunkcyjne, toteż nie należy im się
zbytnia uwaga: pralka ma prać a nie być prana; śmietnik ma magazynować gnój
wewnątrz, a nie domagać się odgnojenia na zewnątrz; okno ma być przejrzyste z
natury, więc niech jest, a nie się tytła. Fatum jakieś (klątwa!) powoduje, że –
jak się Wróg rozpasa – to potrafi zmylić przeciwnika, oczy mu zamydlić (sic!) do tego stopnia, że ten
nieczystości nawet tak oczywistych nie widzi, jak brud co niczym trup ściele
się gęsto. I grubą warstwą.
Trup
trupem, warstwa warstwą, jest przecież Luz Maria, niewolnica Isaura, która
wpada do Królestwa od czasu do czasu i wymiata je doszczętnie z wszelkich
niedociągnięć i zanieczyszczeń. Zajrzy pod dywan, za kibelek, zasłonkę
wypierze. Po co się więc martwić, skoro mamy Luz Marię?
Więc
spychologia – jedno. Zarobienie zaś – drugie. No tyle rzeczy, ile królewicze mieli
na głowach swych jaśniepańskich, to nawet Tesco nie pomieści. Z tego względu wyższe
dobro wybierać muszą, z mniej istotnych kwestii rezygnując. I tak odkurzacz
zdefektowany blisko rok czeka na uzdrowienie, kurki nad umywalką płaczą rdzą
nad swym wybrakowanym losem, lodówka nie domyka się z żalu czy niewiedzy, a
deska sedesowa, przełamana wpół, złośliwie siniaczy szlacheckie pośladki. No ale
kiedy, kiedy się tym zająć, gdy królewskie obowiązki wzywają? Gdy gawiedź żąda
obrazu i słowa królewskiego? Orędzie przygotować trzeba, choćby tylko na
fejsbuka, choćby tylko w snach.
Inna
jeszcze rzecz zgubiła Królewiczów. Prócz tego, że Bogu ducha winni, to
artystami są. I to szukającymi nowych form wyrazu. Taka oto konstrukcja
artystyczna: szufelka ze zmiecionym piachem, niby niedbale zostawiona na
regale. Cóż za symbolika! Albo gromadzone tubki po papierze toaletowym – to
dopiero tworzywo! Sztuka współczesna, panie. Nie dla ignorantów. Ale z
pewnością dla Wroga. Będzie udawał konesera sztuki, dopóki nie zmobilizuje sił
do głównego natarcia. A wtedy – sorry, jeńców brać nie będzie. Artysta czy
królewicz, chudy czy chudy mniej – do odstrzału. I zginą wszyscy w ogniu kul z
błota, a atomowa bomba kurzu pochłonie Królestwo Em na amen. Na zgliszczach
stanie krzyż, a na nim herb dawnej świetności z połamaną deską sedesową i mopem
w koronie.