Widzieliście
kiedyś anioła? Ja tak. Ja go nawet dotknęłam. A raczej – on dotknął mnie.
Uświadamiam
to sobie w momencie, gdy anioł wraca tam, skąd przyszedł. Swoje zrobił – ślady
jego stóp znaczą pełnione latami posłannictwa. Jestem przekonana, że jednym z
nich była opieka nade mną.
Wytłumaczyć
można to prosto i – jednocześnie – zawile. Bo każda Prawda, mimo swej prostoty,
opiera się zrozumieniu. Tylko dlatego, że rządzi nami pycha. Nie chcemy
przyznać, że jesteśmy częścią masy. Wolimy myśleć o sobie jak o indywiduach. Jedynych
w swoim rodzaju i w swojej racji, absolutnie lepszych od tych, którzy tej racji
nie mają. A gdyby tylko przejrzeć, gdyby się otrząsnąć, bylibyśmy bogatsi o
odpowiedź. I moglibyśmy już dziś, teraz, częstować oczy obrazem Prawdy. Ale to
trudne, przez to - myślę - że masa to
dla nas tyle, co nic. Szarańcza mało istotych bezimiennych. Przestaliśmy czuć
się częścią większej całości.
Ja,
jak wszyscy, oczy mam zamglone. Nie widzę. Czasem ktoś mi je przetrze, wskaże
kierunek, lecz ja nadal ślepa jestem. Po omacku przemierzam swoją drogę, i
tylko nieustanna pomoc aniołów – czy na nią zasłużyłam, czy nie, czy o nią
prosiłam, czy wręcz przeciwnie – pozwala mi nie runąć w przepaść, trzymać się
wytyczonej ścieżki. Jednym z tych aniołów była – jest! zawsze będzie! – Ona.
Mój
anioł ma żeńskie imię i aureolę z wiecznego uśmiechu. Nigdy nie przyłapałam jej
na łzach. No może raz, gdy przejęta swym
człowieczym cierpieniem, ugięła się pod strachem bólu. Ból jednak wygrywa tylko
na chwilę. Można się z nim oswoić – a wówczas ginie w ogniu samozaparcia i fabrycznej
produkcji dobra. Ileż mój anioł ma w sobie dobra, wiem nie tylko ja. Każdy, kto
się z nią zetknął, czuł to. I podejrzewam, że prawie nikt nie domyślił się,
dlaczego. Skąd te pokłady miłości i miłosierdzia? Ludzką rzeczą jest być
egoistą, nie dobroczyńcą. Więc albo
jesteś człowiekiem, albo aniołem. A ona wygląda zupełnie jak my – z naszymi
troskami, przewinieniami, zadaniami, chorobami i radościami. Zdradzało ją tylko
jedno – oczy. Każde innego koloru, innego blasku. Taki błąd programisty, wskazówka
inności. Zamiast skrzydeł.
Za
jej pośrednictwem (posłannictwem?) nie raz wyciągnięta zostałam z głębokiej
studni rezygnacji i napojona wodą nadziei. Gdyby nie ona, mogłabym być teraz wielkomiejską
ławeczką w parku efekciarzy lub zakompleksioną dziewuchą z prowincji. Ona wskazywała
mi właściwy kierunek, wcale go nie wskazując. Tak potrafią tylko aniołowie.
Dziś,
gdy kończy swą misję, głupio mi. Wstyd, bo ona wie o mnie wiele, a ja orientuję
się tylko na jej powierzchni. Lubi muzykę Maleńczuka i kawę Jacobs. Rozpuszczalną,
tę w jasnych granulkach. Robi najlepsze we wszechświecie pierogi z mięsem i
konfiturę z borówek. Słucha „Zagadkowej niedzieli” w Trójce i słucha innych. Zawsze
gotowa nieść pomoc, ani słowem nie skarżąc się na swój, nielekki przecież, los.
Zawsze przy tym mówi: mnie się w życiu powiodło, warto się za to odwdzięczyć. I
jest piękna. Cudownie piękna Helena.
Dziś
płaczę, choć wiem, że nie powinnam. Że tak naprawdę należy się radować z
kolejnego powrotu do Źródła Prawdy. Prawdy, w którą tak ciężko nam, błądzącym
po szosach ludzkiej ułomności, uwierzyć. I z jednej strony strach, czy moja
anielica zdąży. Lata tułaczki po ziemskich podłościach mogły i jej zatrzeć
pamięć, umniejszyć wiarę. Takie już jest to nasze życie. Bardzo ludzkie. I bardzo
krótkie. Często zbyt ludzkie i zbyt krótkie. Zwłaszcza dla tych sierot, którym
zostaje tylko tęsknić.
Dziękuję
za wszystko.