Próżne twe modły o me nawrócenie.
Jestem wiatr, jestem stary. Przeżyłem więcej, niż twe materialne ciało może
unieść.
Dziecko.
Nie szarp się. Ja wszystko wiem,
nie mówisz mi nic, czego bym nie znał. Przewiałem wiele miejsc i czasów,
dotknąłem bólu i rozkoszy, chłonąłem wschody i zachody epok, żyłem i umierałem
po wielokroć. Po każdej śmierci ubierałem się w nową, nienamacalną szatę, każda
kolejna młodszą była i mniej dojrzałą od poprzedniej. Dla niepoznaki i
ulgi. Gdybym nie wdziewał maski beztroski, musiałbym zadmuchać słońce grubymi
chmurami tkanymi z czarnej przędzy cierpień. Niewiedza jest błogosławieństwem,
które już na mnie nie spłynie. By nie pamiętać, muszę się zapominać. Zagrywać
wieczny bal, puszczać krew z przepełnionych chmur, by skroplić choć chwilę
szczęścia.
Taką chwilą jesteś ty, królewno.
Znalazłem cię przypadkiem,
dlatego w ciebie wierzę i dlatego to jest dramat. Jak wszystkie muzy jesteś
schowana. Trzeba cię wyłuskiwać z kartonowych zakładek przyziemnej książki o
teraz. Każde teraz jest nieciekawe, składa się z takich samych, geometrycznie
przystawalnych elementów, udawanych niespodzianek, przewidywalnych scen. Zawsze
w jedną stronę, według ściśle ustalonego harmonogramu, z wymierzoną porcją
efektu. Wszelkie odstępstwa są zaplanowane, nie dziwią mnie. To kobiety, o
które już przed wiekami toczono zaciekłe wojny, choć piękno ich nie mogło
wskrzesić tych, co polegli w imię cudzej ku nim miłości. To przywódcy, za
którymi ślepo szły narody, pozwalając, by czyjeś nieuzasadnione szaleństwo było
jedynym epitafium na ich bezimiennych mogiłach. To odkrywcy, wierzący w swą
boską moc tworzenia tego, na co tylko natknęli się w swej wędrówce przez dany
im czas. Wizjonerzy miotający ze szczytów zaklęcia, które nie zbawią nikogo,
tym bardziej ich samych. Mimo wyraźnych rys oślepiali sobą tłumy, roznamiętniali
rzesze spragnionych wcielonego ideału. Tym samym stanowili pewien ewenement
współczesności. Nie można odebrać im sławy. Tyle tylko, że wszyscy oni byli,
już nie są, a ja jestem. Muszę być i muszę trwać, cieszyć swe oczy pięknymi
śmiertelnymi, o których wiem, że wkrótce przeminą, a ja zostanę sam. Z rozwianą
pamięcią i tęsknotą. Gdybym miał ich opłakiwać, zamęczyłbym i siebie, i
doczesność. Gdybym miał tkwić w żałobie po nich, smagałbym zeźlonym deszczem
niewinnych żyjących, siekłbym ich gradem własnej straty. Gdybym chciał być
słaby, cierpiałbym i całemu światu kazałbym cierpieć ze mną.
Gdybym.
Nie martwiej, Królewno. Oczy twe
pełne współczucia. Niepotrzebnie. Jestem wiatr, jestem silny. Swobodny,
niestały, ulotny i zimny. Zakochuję się na gwałtownie – w ludziach, czasach, drzewach,
słowach - by po chwili zbeznamiętnieć. Nie ma we mnie tych, którzy odeszli. Ty też
odejdziesz. Teraz bywam dla ciebie. Zapalam się jak miliony już razy, zgasnę
niedługo. Bierz, ile zdołasz, ogrzej się rozdmuchanym mną ogniem, ale nie licz,
że wykrzesam z siebie więcej. Nauczyłem się stygnąć, kiedy trzeba. Jest mi z
tym lekko, nie tracę nic. Nie muszę starać się o wieczne trwanie. Czy to
bylejakość? Ucieczka, mówisz? To jedyna droga. Wszystkie inne prowadzą donikąd.
Tak jest dobrze.
Nie patrz tak na mnie, Królewno.
Jestem wiatr, jestem słaby.