Ciekawe. I zapewne, z
socjologicznego punktu widzenia godne jakiejś niezwykle mądrej czyli rozwlekłej
i nieczytanej dysertacji. Fakt upowszechniania wiedzy o członku społeczności na
podstawie jego aktywności (lub jej braku) w wielkiej kolektywnej rodzinie
internetowych ekshibicjonistów. Niedostateczne dbanie o swoje dobre imię (choć
odpowiedniejszym byłoby: twarz) uruchamia lawinę opinii, sądów, zaraz potem
wyroków. Nieobecność staje się bowiem zbrodnią, godną przynajmniej ogólnofacebookowego
potępienia. Nie publikujesz setek zdjęć dokumentujących twoje nowe doświadczenia
– znaczy nie bywasz. Nie upubliczniasz postów na stronach google - znaczy nie
piszesz. Nie nabijasz kilometrów na endomondo - znaczy nie biegasz. Jesteś offline
– czyli nie ma cię. Nie istniejesz. Nie liczysz się. I nikomu nie przyjdzie do
głowy absurdalny pomysł, by, jak kiedyś, zadzwonić i - zapytać. Adresy sieciowe
stają się mniej wirtualne, niż te przy ulicy imienia jakiegoś nieznanego
lekarza czy nibyznanego pisarza. Przyjacielska pogawędka przy rzeczywistej
kawie czy obiedzie to przeżytek. Strata zbyt cennego czasu w tykającym zegarze
końca świata ludzi dla ludzi. Mamy nowe, inne, lepsze bo – wygodniejsze. Nie
trzeba zbierać tyłka z fotela i przystrajać go w świeże gacie. Można być z każdym
nie będąc z nikim, zajadając przypalone pierogi z biedronki w asyście nieco
zbyt ciepłego piwa bądź nędznego, ale z promocji wina bez marki. I tak nie
widzą. To, co publiczne jest starannie wyreżyserowane. Normalnie oskar się
należy. Czy inne złote lwy. Ryczeć się chce.