Sezon
koncertowy za pasem. Bileciki - niecierpliwe - drżą; płyty - gwałcone -
zdzierają; sąsiedzi - edukowani - cierpią. O muzyce było już. Że ludzie
śpiewają, niektórzy ludzie, i że śpiewają dobrze. Niektórzy. Doceniam umiejętności,
których sama nie posiądę, choćbym nawet bardzo się starała. To jest jedna z
tych sytuacji, gdzie nie sprawdza się dewiza mówiąca, iż człowiek potrafi
nauczyć się wszystkiego. Ale jest kilka rzeczy najniezbędniejszych, do których
– prócz jedzenia, seksu i biegania – należy muzyka. Choć więc śpiewać nie
potrafię (natura bywa w szczodrości powściągliwa, poskąpiła mi nie tylko
głosu), to nutę czuję. W końcu mam za sobą epizod muzyczny, który posiada
namacalne umiejscowienie w czasie (lat temu kilka – powiedzmy - naście) i
terytorialne (wiejska szkoła gdzieś na pełnym zakrętów i dziur szlaku z jednego
zapomnianego miasteczka do drugiego).
Posiada też nazwę. Orkiestra Dziecięca Promyki, zwana też czasem (krzywdząco) orkiestrą mandolinistów. Mandoliny istotnie stanowiły, prócz tego, że front, to również trzon składowy zespołu. Myślę, że mogło ich być w porywach do dwudziestu (trzydziestu?), w zależności od stanu demograficznego w okolicznych wioskach. Rozbzyczane czoło małoletniej armii grajków. Nie mniej ważne były jednakowoż instrumenty pozostałe, tworzące matematycznie uporządkowane szeregi za półkolem pindolin*. Każdy miał swoje dokładnie wytyczone na holu** miejsce: akordeony (tak zwane pierwsze - nadające melodię oraz drugie – od akordów), gitary (basowa, elektryczna, a jak!), perkusja, organy elektryczne (sztuk dwie lub trzy, dokładnie nie pamiętam, a to dlatego, że zawsze były za plecami – w swej muzycznej karierze, którą rozpoczęłam od cymbałków i mandoliny, doszłam tylko do rzędu akordeonów; ale tych pierwszych, żeby było jasne), jakieś trójkąty, flety, inne przeszkadzajki, i chyba tyle. Czy też aż. Myślę, że nie schodziło z czterdzieściorga dzieciaków, które rokrocznie wymieniały się między sobą, gdyż jedni kończyli edukację, inni zaś zostawali dopuszczani do wielce nobilitowanego krzesełka na wspólnej próbie. Wtorki i czwartki, trzynasta trzydzieści, po ostatnim dzwonku. My i pan Henryk.
Posiada też nazwę. Orkiestra Dziecięca Promyki, zwana też czasem (krzywdząco) orkiestrą mandolinistów. Mandoliny istotnie stanowiły, prócz tego, że front, to również trzon składowy zespołu. Myślę, że mogło ich być w porywach do dwudziestu (trzydziestu?), w zależności od stanu demograficznego w okolicznych wioskach. Rozbzyczane czoło małoletniej armii grajków. Nie mniej ważne były jednakowoż instrumenty pozostałe, tworzące matematycznie uporządkowane szeregi za półkolem pindolin*. Każdy miał swoje dokładnie wytyczone na holu** miejsce: akordeony (tak zwane pierwsze - nadające melodię oraz drugie – od akordów), gitary (basowa, elektryczna, a jak!), perkusja, organy elektryczne (sztuk dwie lub trzy, dokładnie nie pamiętam, a to dlatego, że zawsze były za plecami – w swej muzycznej karierze, którą rozpoczęłam od cymbałków i mandoliny, doszłam tylko do rzędu akordeonów; ale tych pierwszych, żeby było jasne), jakieś trójkąty, flety, inne przeszkadzajki, i chyba tyle. Czy też aż. Myślę, że nie schodziło z czterdzieściorga dzieciaków, które rokrocznie wymieniały się między sobą, gdyż jedni kończyli edukację, inni zaś zostawali dopuszczani do wielce nobilitowanego krzesełka na wspólnej próbie. Wtorki i czwartki, trzynasta trzydzieści, po ostatnim dzwonku. My i pan Henryk.
Jak ten
człowiek to robił, nie wiem, ale pamięć o stworzonej przezeń orkiestrze każe
wierzyć w pedagogów z powołania. No naucz Ryśka z czwartej klasy czytać nuty, a
potem jeszcze zamieniać je na dźwięki. On nauczył tego kilkuset takich Ryśków,
zespół funkcjonował bowiem z dwadzieścia kilka, myślę, lat. Nie chcę skłamać,
ale świadczyłyby o tym czarno-białe zdjęcia ze szkolnej gabloty, uwieczniające
koncerty w krajach bloku wschodniego. Majstersztyk pana Henryka to istny cud
natury, bo nawet wujek google nie ma na ten temat nic do powiedzenia. Szukałam.
Przykład na to, że nie wszystko, co się liczy, musi istnieć w internecie.
A
dowodem na niebylejakość orkiestry był repertuar. Pamiętam Czardasza, utwory
Beatlesów, Elvisa, było nieźle. Zwłaszcza na koncertach, gdzie każde z nas,
mimo znienawidzonej, obciachowej muchy pod szyją***,
z ukontentowaniem grało swoją partię. Owszem - festyny, odpusty i występy w
gminnym domu kultury z okazji dnia matki czy święta edukacji narodowej, ale
jedną scenę z prawdziwego zdarzenia zaliczyłam. Jakiś przegląd szkolnych form
artystycznych w gdyńskim teatrze muzycznym. Niejaki Turnau też wówczas grał, a
na sali mnóstwo ważnych, klaskających i niedowierzających person. Że też na
takiej prowincji, proszę, proszę…
W
pamięci najbardziej utkwił mi inny koncert, w mniej imponującym otoczeniu.
Widownia - wiejska salka, zwykle głucha i nieodwiedzana przez obywateli (chyba, że akurat jakieś wesele czy stypa),
audytorium - rodziny i sąsiedzi, powyciągani spod sklepu i z domostw na
bratanie się z kulturą. Cel: wycieczka do Malborka. Dzięki szczodrości publiki
został osiągnięty. Nie to było jednak największym sukcesem tamtego występu. Łzy
i duma w oczach dziadka, babci, mamy, taty – one zostały zapamiętane, nie
krzyżackie mury.
Otworzyłam
jakiś czas temu pokrywę pianina i po raz pierwszy od wielu lat wystukałam
sekwencję granych niegdyś dźwięków. Love
me tender, love me true… Pamiętam.
* mandolin –
ze słownika grypsery młodocianych muzyków
** szkoła była
w posiadaniu szerokiego asortymentu instrumentów i instrumentalistów, ale
profesjonalnej sali prób już nie, więc zajęcia (próby muzyczne z prawdziwego
zdarzenia) odbywały się na ogólnodostępnym korytarzu, który – w zależności od
zapotrzebowania - robił też za salę gimnastyczną i dyskotekę
*** już
naprawdę nic nie będę pisać o tych koszulach z bufiastymi rękawami; nic