czwartek, 27 września 2012

to, czego nigdy nie widziałeś

Sezon koncertowy za pasem. Bileciki - niecierpliwe - drżą; płyty - gwałcone - zdzierają; sąsiedzi - edukowani - cierpią. O muzyce było już. Że ludzie śpiewają, niektórzy ludzie, i że śpiewają dobrze. Niektórzy. Doceniam umiejętności, których sama nie posiądę, choćbym nawet bardzo się starała. To jest jedna z tych sytuacji, gdzie nie sprawdza się dewiza mówiąca, iż człowiek potrafi nauczyć się wszystkiego. Ale jest kilka rzeczy najniezbędniejszych, do których – prócz jedzenia, seksu i biegania – należy muzyka. Choć więc śpiewać nie potrafię (natura bywa w szczodrości powściągliwa, poskąpiła mi nie tylko głosu), to nutę czuję. W końcu mam za sobą epizod muzyczny, który posiada namacalne umiejscowienie w czasie (lat temu kilka – powiedzmy - naście) i terytorialne (wiejska szkoła gdzieś na pełnym zakrętów i dziur szlaku z jednego zapomnianego miasteczka do drugiego).
Posiada też nazwę. Orkiestra Dziecięca Promyki, zwana też czasem (krzywdząco) orkiestrą mandolinistów. Mandoliny istotnie stanowiły, prócz tego, że front, to również trzon składowy zespołu. Myślę, że mogło ich być w porywach do dwudziestu (trzydziestu?), w zależności od stanu demograficznego w okolicznych wioskach. Rozbzyczane czoło małoletniej armii grajków. Nie mniej ważne były jednakowoż instrumenty pozostałe, tworzące matematycznie uporządkowane szeregi za półkolem pindolin*. Każdy miał swoje dokładnie wytyczone na holu** miejsce: akordeony (tak zwane pierwsze - nadające melodię oraz drugie – od akordów), gitary (basowa, elektryczna, a jak!), perkusja, organy elektryczne (sztuk dwie lub trzy, dokładnie nie pamiętam, a to dlatego, że zawsze były za plecami – w swej muzycznej karierze, którą rozpoczęłam od cymbałków i mandoliny, doszłam tylko do rzędu akordeonów; ale tych pierwszych, żeby było jasne), jakieś trójkąty, flety, inne przeszkadzajki, i chyba tyle. Czy też aż. Myślę, że nie schodziło z czterdzieściorga dzieciaków, które rokrocznie wymieniały się między sobą, gdyż jedni kończyli edukację, inni zaś zostawali dopuszczani do wielce nobilitowanego krzesełka na wspólnej próbie. Wtorki i czwartki, trzynasta trzydzieści, po ostatnim dzwonku. My i pan Henryk.
Jak ten człowiek to robił, nie wiem, ale pamięć o stworzonej przezeń orkiestrze każe wierzyć w pedagogów z powołania. No naucz Ryśka z czwartej klasy czytać nuty, a potem jeszcze zamieniać je na dźwięki. On nauczył tego kilkuset takich Ryśków, zespół funkcjonował bowiem z dwadzieścia kilka, myślę, lat. Nie chcę skłamać, ale świadczyłyby o tym czarno-białe zdjęcia ze szkolnej gabloty, uwieczniające koncerty w krajach bloku wschodniego. Majstersztyk pana Henryka to istny cud natury, bo nawet wujek google nie ma na ten temat nic do powiedzenia. Szukałam. Przykład na to, że nie wszystko, co się liczy, musi istnieć w internecie.
A dowodem na niebylejakość orkiestry był repertuar. Pamiętam Czardasza, utwory Beatlesów, Elvisa, było nieźle. Zwłaszcza na koncertach, gdzie każde z nas, mimo znienawidzonej, obciachowej muchy pod szyją***, z ukontentowaniem grało swoją partię. Owszem - festyny, odpusty i występy w gminnym domu kultury z okazji dnia matki czy święta edukacji narodowej, ale jedną scenę z prawdziwego zdarzenia zaliczyłam. Jakiś przegląd szkolnych form artystycznych w gdyńskim teatrze muzycznym. Niejaki Turnau też wówczas grał, a na sali mnóstwo ważnych, klaskających i niedowierzających person. Że też na takiej prowincji, proszę, proszę…
W pamięci najbardziej utkwił mi inny koncert, w mniej imponującym otoczeniu. Widownia - wiejska salka, zwykle głucha i nieodwiedzana przez obywateli (chyba, że akurat jakieś wesele czy stypa),  audytorium - rodziny i sąsiedzi, powyciągani spod sklepu i z domostw na bratanie się z kulturą. Cel: wycieczka do Malborka. Dzięki szczodrości publiki został osiągnięty. Nie to było jednak największym sukcesem tamtego występu. Łzy i duma w oczach dziadka, babci, mamy, taty – one zostały zapamiętane, nie krzyżackie mury.
Otworzyłam jakiś czas temu pokrywę pianina i po raz pierwszy od wielu lat wystukałam sekwencję granych niegdyś dźwięków. Love me tender, love me true… Pamiętam.


* mandolin – ze słownika grypsery młodocianych muzyków
** szkoła była w posiadaniu szerokiego asortymentu instrumentów i instrumentalistów, ale profesjonalnej sali prób już nie, więc zajęcia (próby muzyczne z prawdziwego zdarzenia) odbywały się na ogólnodostępnym korytarzu, który – w zależności od zapotrzebowania - robił też za salę gimnastyczną i dyskotekę
*** już naprawdę nic nie będę pisać o tych koszulach z bufiastymi rękawami; nic