niedziela, 17 czerwca 2012

za twoim przewodem

Moc wszystkiego. Mnogość. Ludzie, twarze, barwy, głosy. Miasta, krzyki, wrzeń niedosyt. Tańce, śpiewy, smak i zapach święta. Flagi, szale, rozedrgane gardła. Tyle tego. Pospolite ruszenie narodu. Najważniejsze kwestie to długość trawy, spalone marzenia, wybór bramkarza i nagły brak piwa. W atmosferze respect strumienie z kuroniówkowych i poselskich kies zapełniają czarę ofiary na wspólny, wyższy cel: przełamania zakorzenionej w polskich genach martyrologii. Promile przelane za zwycięstwo, o którym mówili wszyscy, lecz mało kto w nie tak naprawdę wierzył. Istotne jest powstanie, płakać krwią będziemy, ale to potem. Bo my mamy w zwyczaju porywać się na silniejszego przeciwnika z namiastką armii uzbrojonej kpiną, nie orężem. Co nie znaczy, że tym razem nie spuścimy przyłbic i nie ruszymy ślepo na rzeź. Cel: przezwyciężyć fatum historycznych porażek, od króla Stasia po mundiale kończone na fazach grupowych eliminacji. Dziejemy się wspólnie, czujemy podobnie. Nawet, jeśli poza strefami kibicujemy zgoła innym bożkom. Polosceptycyzm blaknie na tle euroentuzjazmu. Słowa: wiara, nadzieja i miłość puchną od nadużywania. Wiara, że my wam wszystkim pokażemy. Mamy stadiony, autostrady, ekrany w barach, nasi tramwajarze nauczyli się sell ticket. Jesteśmy fajni i kolorowi. Nadzieja, że w to uwierzą. Że my uwierzymy. Miłość do piłkarzy, deklarowana z każdego okna i na rogu każdej ulicy. Jesteśmy z wami!
Tak było jeszcze wczoraj. Dzisiaj solidarność jakoś tak ucichła. Biało-czerwone szale zsunęły się z karków, które znów zgięły się od cierpiętniczej codzienności. No przecież oni (już nie my) zawsze zawalają mecze o wszystko. Przerzucam kanały telewizyjne i z trudem odnajduję tak dobrze już znany piłkoszał. Tu pani opowiada o Sandomierzu, tam kino familijne, nie ma eurogorączki, piłkarskich ekspertów, kibiców, którzy jeszcze nie położyli się spać.
Kilku rzeczy się jednak nauczyłam. Czasem remis to przegrana. Czasem remis to wygrana. Czasem zaś lepiej być rozsądnym. Ale przecież – nic się nie stało. Polacy, nic. Ponad proroctwa staropolskich wieszczów. Chciał nam przykład dać Franciszek, jak zwyciężać mamy. Ino nie wyszło. Słowiański los.
Dla jasności: i ja w tym szale byłam, w kibica się bawiłam, a com widziała i słyszała, w refleksje zamieniłam. Wszelkie uszczypliwości i podobieństwa do tragizmów historii są zupełnie nieprzypadkowe i wynikają z poczucia niesprawiedliwości faktem łożenia na pobory związanych krawatami i układami panów z pzpn, którzy tyle mają do czynienia ze sportem, ile uda im się upchnąć w kieszeniach markowych garniturów.
Rodacy! Jeśli chcecie kibicować Polakom w grupie śmierci, to przerzućcie kanał na siatkarzy. Ci panowie wygrywają, i to w wielkim stylu, bez stadionów i stref kibica. Można? Można.