Moc
wszystkiego. Mnogość. Ludzie, twarze, barwy, głosy. Miasta, krzyki, wrzeń
niedosyt. Tańce, śpiewy, smak i zapach święta. Flagi, szale, rozedrgane gardła.
Tyle tego. Pospolite ruszenie narodu. Najważniejsze kwestie to długość trawy, spalone
marzenia, wybór bramkarza i nagły brak piwa. W atmosferze respect strumienie z kuroniówkowych
i poselskich kies zapełniają czarę ofiary na wspólny, wyższy cel: przełamania
zakorzenionej w polskich genach martyrologii. Promile przelane za zwycięstwo, o
którym mówili wszyscy, lecz mało kto w nie tak naprawdę wierzył. Istotne jest
powstanie, płakać krwią będziemy, ale to potem. Bo my mamy w zwyczaju porywać
się na silniejszego przeciwnika z namiastką armii uzbrojonej kpiną, nie orężem.
Co nie znaczy, że tym razem nie spuścimy przyłbic i nie ruszymy ślepo na rzeź. Cel:
przezwyciężyć fatum historycznych porażek, od króla Stasia po mundiale kończone
na fazach grupowych eliminacji. Dziejemy się wspólnie, czujemy podobnie. Nawet,
jeśli poza strefami kibicujemy zgoła innym bożkom. Polosceptycyzm blaknie na
tle euroentuzjazmu. Słowa: wiara, nadzieja i miłość puchną od nadużywania. Wiara, że my wam wszystkim pokażemy. Mamy
stadiony, autostrady, ekrany w barach, nasi tramwajarze nauczyli się sell
ticket. Jesteśmy fajni i kolorowi. Nadzieja,
że w to uwierzą. Że my uwierzymy. Miłość do
piłkarzy, deklarowana z każdego okna i na rogu każdej ulicy. Jesteśmy z wami!
Tak
było jeszcze wczoraj. Dzisiaj solidarność jakoś tak ucichła. Biało-czerwone
szale zsunęły się z karków, które znów zgięły się od cierpiętniczej
codzienności. No przecież oni (już nie my) zawsze zawalają mecze o wszystko. Przerzucam
kanały telewizyjne i z trudem odnajduję tak dobrze już znany piłkoszał. Tu pani
opowiada o Sandomierzu, tam kino familijne, nie ma eurogorączki, piłkarskich
ekspertów, kibiców, którzy jeszcze nie położyli się spać.
Kilku
rzeczy się jednak nauczyłam. Czasem remis to przegrana. Czasem remis to
wygrana. Czasem zaś lepiej być rozsądnym. Ale przecież – nic się nie stało.
Polacy, nic. Ponad proroctwa staropolskich wieszczów. Chciał nam przykład dać
Franciszek, jak zwyciężać mamy. Ino nie wyszło. Słowiański los.
Dla
jasności: i ja w tym szale byłam, w kibica się bawiłam, a com widziała i
słyszała, w refleksje zamieniłam. Wszelkie uszczypliwości i podobieństwa do
tragizmów historii są zupełnie nieprzypadkowe i wynikają z poczucia
niesprawiedliwości faktem łożenia na pobory związanych krawatami i układami panów
z pzpn, którzy tyle mają do czynienia ze sportem, ile uda im się upchnąć w kieszeniach markowych garniturów.
Rodacy!
Jeśli chcecie kibicować Polakom w grupie śmierci, to przerzućcie kanał na
siatkarzy. Ci panowie wygrywają, i to w wielkim stylu, bez stadionów i stref
kibica. Można? Można.