Pan
Jerzy ciągnie dalej:
- Bytów - moje
gniazdo… jestem tam co roku. Ono budzi mój wewnętrzny spokój. To zawsze było
miejsce kosmopolityczne, tolerancyjne, nie stwarzające problemów w rozwoju,
oprócz takich drobiazgów, jak moje dochodzenie do artystycznej świadomości. Ale
może sam byłem sobie winny, zawsze preferowałem podwórko, naukę pobierałem z
doświadczeń, nie z książek. Potem oczywiście musiałem to nadrabiać, ale dopiero
w momencie, gdy do tego dojrzałem. Może trochę za późno dojrzałem. Ale dobrze,
bo dzięki temu do dziś jestem młody.
Miałem poparcie
rodziców w moich młodzieńczych zainteresowaniach sztuką. Widzieli, że się w tym
dobrze czuję, popierali mnie więc w działaniach. Był więc Dom Kultury,
Kaszubski Zespół Pieśni i Tańca, Klub Piosenki państwa Kujawskich, praca w
chórze u pana Grochowskiego. To były takie zalążki. Ciekawym efektem owych
działań było to, że nagle, ni stad, ni zowąd zostało mi zaproponowane
zorganizowanie wieczoru artystycznego w liceum ekonomicznym. Nigdy się chyba
nie dowiem, kto mnie do tego zadania polecił. Tworzę wówczas spektakl, który
okazał się wielkim sukcesem, który wywołał w ludziach emocje, łzy. I chyba
wówczas tak naprawdę została we mnie obudzona twórcza świadomość. Ja, Jurek
Jeszke reżyseruję, piszę teksty, i to działa. Niesamowity impuls. Jak mało
trzeba, by młodego człowieka dowartościować... Otwierają się pewne horyzonty, o
których człowiek bez odpowiedniego bodźca nawet by nie pomyślał. Ja staram się
zresztą tej zasady trzymać do dziś: jak widzę jakiegoś młodego, zdolnego
człowieka, staram się wpływać na jego rozwój, generować jego talent.
[by
nie być gołosłownym: pan Jerzy jest założycielem i fundatorem „Jerzy Jeszke Art
Foundation”, organizacji wspierającej młodych i zdolnych artystów (link)]
- Powoli
zbliżamy się do Gdyni. Obudzony na pewne cele, kończę szkołę zawodową. I co
można robić? Po zawodowej szkole można było tylko zostać w zawodzie. Albo pójść
do technikum, zrobić maturę i spróbować studiów. Niektórzy moi koledzy to zrobili
i chwała im za to. Ale pytanie - co ja mogłem zrobić? I tu znowu w grę wchodzi
pewnego rodzaju przeznaczenie i wiara w to, co się lubi. Bez najmniejszego
zadrgania, bojaźni, czytając przypadkowe ogłoszenie o egzaminach do studia
Baduszkowej [studium
Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni] w tajemnicy przed rodzicami napisałem do nich i – zostałem zaproszony.
Mimo tego, że – o czym wspominałem w liście do szkoły – nie miałem matury. Ale
chciałem, bardzo chciałem. A chcieć to móc, wszyscy to wiedzą, mało kto w to
wierzy. Odpisano mi, że nie szkodzi, mam przyjechać. Bo pokażcie nam tego
ślusarza, który nie ma poparcia, matury, jest z małego miasteczka, ale ma
determinację.
Przygotowując
się do egzaminów miałem kilka nieprzyjemnych sytuacji. Zaczęto się ze mnie
wyśmiewać. Pukano się po głowie, również w moim najbliższym środowisku. No tak,
co też ten ślusarzyna wymyślił… Okazało się, że mój wewnętrzny głos był
silniejszy, niż ich śmiech. Ja już staram się tego nie pamiętać. To tak jest,
że ci, którzy hamują człowieka w rozwoju, potem są z niego dumni i korzystają z
jego sukcesu. Ale to ciężka droga i - o czym zawsze przypominam, o czym młodzi
ludzie muszą widzieć - nie wolno się poddać.
Wszystko
to jeszcze nic. Jest taki aspekt biografii pana Jerzego, na który patrzę z
ogromnym podziwem. Bo on oczywiście dostał się do szkoły Baduszkowej, ukończył
ją, został solistą Teatru, później innych, największych scen w kraju i za
granicą. I ten człowiek kilka razy w życiu rzucił to wszystko by grać dla
biednych i bezdomnych:
- Moje decyzje o
tym były w pełni świadome. Wynikały z podświadomości i świadomości, z przygotowania
i z wychowania. Rodzice wpoili mi wrażliwość na ludzkie nieszczęście oraz
ogromny szacunek do każdego człowieka, kimkolwiek by on nie był. W momentach,
kiedy osiągasz sukcesy, kiedy nie wiesz już, co mógłbyś więcej, przychodzi
moment refleksji. Kiedy masz pełną lodówkę frykasów, to już ich nie traktujesz
jako delicje, bo masz je na co dzień. Widziałem, że tylko wybrana grupa ludzi
może sobie pozwolić na smakowanie świata teatru, którego jestem składową. Serce
się kraje, pytasz: dlaczego? Przecież sztuka nie może być artykułem elitarnym,
ekskluzywnym. Jeśli ktoś sądzi, że tak jest, to jest w błędzie. Jest wówczas
biznesmenem, nie artystą. Sztuka ma być ambasadorką humanizmu, nie zapominajmy
o tym. Jeżeli mogę wzruszyć moją grą kogoś wysoko postawionego, to chciałbym
móc to zapewnić również człowiekowi, którego na to nie stać. Te decyzje o
zarzuceniu kariery i graniu dla bezdomnych były w pewnym sensie protestem przeciw
systemom, które spotykałem w życiu. Nie przyjmowałem więc propozycji zawodowych,
zamieszkiwałem np. w samochodzie, wśród ludzi bezdomnych, i dla nich
występowałem. Mniej więcej rok czasu. Trzy razy. Długo, ale tylko wówczas
mogłem wśród tego cierpienia odnaleźć radość, dotrzeć do owych biednych ludzi i
dać im namiastkę szczęścia. Jakaś taka misja, którą sobie wymyśliłem. Było mi
to potrzebne. To mnie wypełniło jako artystę. Do tej pory, gdy otrzymuję
propozycję koncertu, pytam: dla kogo i czy go stać. Jeśli go nie stać - zrobię
to za darmo. Sztuka jest moją pracą, a tę trzeba chcieć, a nie musieć
wykonywać. Jak mógłbym sobie po spektaklu spojrzeć w odbitą lustrem twarz,
gdybym nie lubił tego, co robię i nie czuł w tym wartości?
Na
pytanie, czy jest w Bytowie
rozpoznawany, nie potrafi odpowiedzieć. - Wiem,
że przechadzając się po ulicach ludzie uśmiechają się do mnie, ale ja sam
zawsze się uśmiecham, więc bardzo możliwe, że oni uśmiechają się do drugiej
uśmiechniętej, a nie: znanej twarzy. Mam tam jednak jeszcze sporo kolegów,
znajomych.
Bardzo
możliwe, że w nowym roku pojawi się z Bytowie ze swoim repertuarem. - Jest taka propozycja, trwają rozmowy, kreuję
pomysł, formę. Myślę, że to ma szansę dojść do skutku. Chciałbym zaangażować do
tego świetnych miejscowych muzyków, młodych wykonawców – absolutnie nie chcę
się tam sam prezentować jako pomnik. Mam ambicję stworzyć tam taką symbiozę
młodej energii z energią „trochę” starszą. Paradoksalnie bywa bowiem, że mi energii brakuje. Wówczas, gdy w pracy
zawodowej główne skrzypce zaczyna grać rutyna, gdy brakuje spontaniczności.
Potrzebuję wówczas błysku, który jest w oczach młodych, tego uśmiech, zachwytu,
zaufania. To samo, co ja kiedyś brałem od starszych kolegów po fachu, daję
teraz młodym. Ja się nie chcę zestarzeć. Dlaczego wszyscy mówią, że trzeba się
zestarzeć? Nie trzeba. Natura, owszem, musi. Ale my, wewnętrznie, wcale nie.
Chyba, że chcemy. Dlatego od czasu do czasu spotykam się z młodzieżą,
najbardziej lubię spotkania z młodzieżą teatru gdyńskiego. Oni mi przypominają
mnie sprzed lat, to jest fascynujące. Młodzi są głodni doświadczeń. Życzyłbym
im, aby nigdy nie ważyli się zwątpić we własne marzenia. Ale muszą działać z
czystym sercem. To jest jedyna gwarancja sukcesu.