piątek, 2 sierpnia 2013

kradzież wspomnień. z cyklu: znalezione

I znów. Zniknęłam na długi, roztrwoniony czas. Natura trwonienia spisuje na straty wszelkie przedsiębrane w jego imię działania, tudzież – co wydaje się bardziej w sytuacji marnotrawienia przystające - ich brak. W zasadzie zgadza się to z syntezą miesiąca. Gdyby go bowiem podzielić na pół, pierwszej z powstałych w ten sposób dwu, z racji przedawnienia już się nie pamięta, ta druga zaś nie przyniosła nic wynikowego w formie mierzalnej. Nie zostało spisane żadne słowo. Nie został zmierzony żaden krok. Nieprzeczytana żadna książka. Nieuratowane najmniejsze choćby istnienie. Czyli – nic efektywnego w skali mikroosiągnięć. Jeśli do tego dodać beztroski w swej istocie brak wyrzutów sumienia, zupełny spokój o próżniactwo totalne, otrzymujemy definicję urlopu. To, czy współczesny wyrobnik w powyższy sposób rozumie owo słowo jest kwestią sporną; zdaje się, że większości podobna kompilacja lepiej wychodzi w czas pozaurlopowy. Nie nad tym jednak chciałam dziś dywagować. Wracamy zatem do punktu wyjścia.
A więc czas roztrwoniony. Czas ma to do siebie, że koi i umniejsza. Byle dać mu wolność, jest w stanie skrócić ogromne obszary do szerokości piaskownicy. Wczoraj o siedemnastej zero zero nawet ci, którzy się zreflektowali nie byli w stanie poczuć należytej wagi. Podniosłość to jeszcze nie ból, tym bardziej współodczuwanie. To, co zadziało się sześćdziesiąt dziewięć lat temu zardzewiało w sztywny pomnik przez działanie czasu. Za czterdzieści, pięćdziesiąt lat będzie jeszcze bardziej skostniałe, podobne do obiadów czwartkowych czy legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Swoją drogą, czas dowcipny jest. Z historii o braciach robi sobie historyczne wariacje. Ciekawe, o których więcej będą pisać w podręcznikach naszych prawnuków.
Przewertowane podręczniki lądują w nieodwiedzanych kątach. Krztuszą się kurzem i przestają liczyć na przyjaciół. Powód trywialny. Są nieoryginalne i obowiązkowe, stworzone dla wielu i apodyktyczne, przez co mało szanowane i zwyczajnie nudne. Po co ja o tym w wakacje? Bo oto, w czasie łaskawie mi przeznaczonym do trwonienia, włożono mi do rąk przekaz dawnych dziejów, który absolutnie kłóci się z podręcznikowym. Przede wszystkim dlatego, że nie był, jak sądzę, przeznaczony dla obcych autorowi oczu. Prawdziwy, przybrudzony, pokreślony pamiętnik. Pisany odręcznie pochyłym i ładnym jak na mężczyznę (co było jasne od pierwszego zdania) pismem w zeszycie bez linii. Pierwszy wpis – 1 grudnia 1953 roku. Równo sześćdziesiąt lat temu ktoś odgiął pierwszą kartkę i zaczął rozmawiać z samym sobą o sobie. Większej szczerości i jednocześnie gwałtu na miłości siebie nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Czułość przeplatana poczuciem dopuszczania się grabieży napełnia ci palce podczas lektury. Włamujesz się komuś do głowy. To daje władzę, wciąga i nie pozwala na odstawienie. Pragniesz całości, niecierpliwie pędzisz do następnego dnia, karmisz się życiem zwykłego człowieka. Druk tego nie daje. Niebieski atrament na poszarzałym papierze. Wartość niepoliczalna.
Podejrzliwość i przebiegłość nakazała poszukiwać naprędce autora. To ułatwia percepcję. Wiersze Szymborskiej też łatwiej się czyta Jej głosem. Okoliczności odkrycia i połowa pamiętnika trzymały w ułudzie, jakoby autor był przodkiem, i to nawet w prostej linii. Niestety (czyli tak naprawdę stety) Stanisław okazał się być Władkiem. Odkrywamy rok z jego kawalerskiego, dwudziestodziewięcioletniego życia w Gdyni lat sześćdziesiątych. To jest historia. Niewymagająca komentarzy i kontekstu polityki czy religii. Wymagająca refleksji. Tych parę, na które się posiliłam w czasie trwonienia umieszczę następnym razem. Chyba, że znów zniknę. Na czas. Jakiś.