I
znów. Zniknęłam na długi, roztrwoniony czas. Natura trwonienia spisuje na straty
wszelkie przedsiębrane w jego imię działania, tudzież – co wydaje się bardziej
w sytuacji marnotrawienia przystające - ich brak. W zasadzie zgadza się to z syntezą
miesiąca. Gdyby go bowiem podzielić na pół, pierwszej z powstałych w ten sposób
dwu, z racji przedawnienia już się nie pamięta, ta druga zaś nie przyniosła nic
wynikowego w formie mierzalnej. Nie zostało spisane żadne słowo. Nie został
zmierzony żaden krok. Nieprzeczytana żadna książka. Nieuratowane najmniejsze
choćby istnienie. Czyli – nic efektywnego w skali mikroosiągnięć. Jeśli do tego
dodać beztroski w swej istocie brak wyrzutów sumienia, zupełny spokój o
próżniactwo totalne, otrzymujemy definicję urlopu. To, czy współczesny wyrobnik
w powyższy sposób rozumie owo słowo jest kwestią sporną; zdaje się, że większości
podobna kompilacja lepiej wychodzi w czas pozaurlopowy. Nie nad tym jednak chciałam
dziś dywagować. Wracamy zatem do punktu wyjścia.
A
więc czas roztrwoniony. Czas ma to do siebie, że koi i umniejsza. Byle dać mu
wolność, jest w stanie skrócić ogromne obszary do szerokości piaskownicy.
Wczoraj o siedemnastej zero zero nawet ci, którzy się zreflektowali nie byli w
stanie poczuć należytej wagi. Podniosłość to jeszcze nie ból, tym bardziej
współodczuwanie. To, co zadziało się sześćdziesiąt dziewięć lat temu
zardzewiało w sztywny pomnik przez działanie czasu. Za czterdzieści,
pięćdziesiąt lat będzie jeszcze bardziej skostniałe, podobne do obiadów
czwartkowych czy legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Swoją drogą, czas dowcipny
jest. Z historii o braciach robi sobie historyczne wariacje. Ciekawe, o których
więcej będą pisać w podręcznikach naszych prawnuków.
Przewertowane
podręczniki lądują w nieodwiedzanych kątach. Krztuszą się kurzem i przestają liczyć
na przyjaciół. Powód trywialny. Są nieoryginalne i obowiązkowe, stworzone dla
wielu i apodyktyczne, przez co mało szanowane i zwyczajnie nudne. Po co ja o
tym w wakacje? Bo oto, w czasie łaskawie mi przeznaczonym do trwonienia, włożono
mi do rąk przekaz dawnych dziejów, który absolutnie kłóci się z podręcznikowym.
Przede wszystkim dlatego, że nie był, jak sądzę, przeznaczony dla obcych
autorowi oczu. Prawdziwy, przybrudzony, pokreślony pamiętnik. Pisany odręcznie pochyłym
i ładnym jak na mężczyznę (co było jasne od pierwszego zdania) pismem w
zeszycie bez linii. Pierwszy wpis – 1 grudnia 1953 roku. Równo sześćdziesiąt lat
temu ktoś odgiął pierwszą kartkę i zaczął rozmawiać z samym sobą o sobie.
Większej szczerości i jednocześnie gwałtu na miłości siebie nie jestem w stanie
sobie wyobrazić. Czułość przeplatana poczuciem dopuszczania się grabieży napełnia
ci palce podczas lektury. Włamujesz się komuś do głowy. To daje władzę, wciąga
i nie pozwala na odstawienie. Pragniesz całości, niecierpliwie pędzisz do następnego
dnia, karmisz się życiem zwykłego człowieka. Druk tego nie daje. Niebieski
atrament na poszarzałym papierze. Wartość niepoliczalna.
Podejrzliwość
i przebiegłość nakazała poszukiwać naprędce autora. To ułatwia percepcję. Wiersze
Szymborskiej też łatwiej się czyta Jej głosem. Okoliczności odkrycia i połowa
pamiętnika trzymały w ułudzie, jakoby autor był przodkiem, i to nawet w prostej
linii. Niestety (czyli tak naprawdę stety)
Stanisław okazał się być Władkiem. Odkrywamy rok z jego kawalerskiego, dwudziestodziewięcioletniego
życia w Gdyni lat sześćdziesiątych. To jest historia. Niewymagająca komentarzy
i kontekstu polityki czy religii. Wymagająca refleksji. Tych parę, na które się
posiliłam w czasie trwonienia umieszczę następnym razem. Chyba, że znów zniknę.
Na czas. Jakiś.