Nie wytrzymam, muszę. Skomentować kilka delikatnych, acz wyraźnie zarysowanych zarzutów o brak. No właśnie, czego? Użyto różnych określeń: pisarstwo, wena. Ha. Usiedzieć nie mogę, swędzi połechtana duma, ale mimo wiary we własne pióro nigdy na poważnie nie klasyfikowałam jego wytworów jako spełniających wyżej wymienione wymogi. No gdzie tam, pisarzem to można nazwać Bułhakowa, poetą Mansztajna, muza odwiedza takież szanowne mniej lub bardziej osobistości, ale ja? Ja tam lubię pisać. I cieszę się, że ktoś lubi toto czytać. Albo bezpieczniej będzie: że ktoś czyta. Pokłon oczywiście składam do samiuśkiej podłogi wam wszystkim, śledzącym moje tutaj poczynania, i w żadnym wypadku nie namawiam do zaprzestania. Muszę jednak sprostować, bo głupio aż: proszę nie przeceniać paraliterackiej działalności U. Czyli inaczej: oprócz bloga Fongrafki otwórzcie czasem jakąś książkę innego autora. Zezwalam (tym bardziej, że ja nigdy żadnej nie napisałam). Jeśli kiedyś będę mogła zweryfikować powyższe, to wszystkich odwiedzających niniejszego bloga zaproszę na suto zakrapiany wieczór autorski z tortem i świeczkami.
I w ten oto przemiły sposób temat bardzo zgrabnie stoczył się na manowce krainy alkoholowej. Mili moi, następuje konfrontacja z rzeczywistością, polegająca na porzuceniu cytrynówkowego dopalacza. Megi stwierdziła, iż brak pisarstwa oznacza brak żółtego. No to ja udowodnię, że nie. Żółtego nie ma, bo należy się ograniczać. No dobra, trzeba. Nie wszystko bowiem można mieć, prawda dość oczywista i znana. Choć, wbrew tej wiedzy, istnieje ciągły niedosyt i to nieprzyjemne odczucie, że ma się o wiele za mało. Znamy? Tak. Pensje za małe, urlopy zbyt krótkie, domy za ciasne. Zdarza się każdemu ponarzekać na swój los, mnie też. Ale wiecie co, w niedzielę włożyłam w uszy słuchawki i biegnąc, słuchałam radiowego wywiadu z kimś, kto mógłby nas wiele nauczyć. Bohaterką rozmowy (i moją osobistą) była młoda dziewczyna, Kubanka. Opowiadała o swoim życiu teraz, w Polsce i kiedyś, na rodzinnej wyspie. Kwestia luk w naszym posiadaniu i osiąganiu nagle się kurczy. Łyso się robiło, gdy ta pogodna dziewczyna próbowała przekazać nam, Polakom, że mamy wszystko i że tego dokumentnie nie doceniamy. Przeszła wiele i mówiła o tym – owszem, że łzami – ale i radośnie; każde jej słowo było uśmiechnięte. I roztańczone, jak świat, z którego pochodzi. Biedny, ale szczęśliwy. Świat ludzi nie posiadających kompletnie nic, a mimo to wychodzących na ulicę, zespalających się ze współbraćmi w niedoli muzyką, i w jej rytm znoszących niedostatki. Kiedy zapytasz Kubańczyka, jak leci (nie ma pracy, nie ma pieniędzy, nie ma perspektyw, za to ma przeliczną rodzinę liczącą na obiad i dziurawy dach nad głową), to odpowie ci: wspaniale! Zapytaj o to samo Polaka (ma piękne nowe mieszkanie, właśnie wymienił auto, na ambitną pracę, dobrze ubraną żonę i dzieci w prywatnym przedszkolu), usłyszysz: tak sobie, bądź: ech… I tym ech może zakończę, bo nic tu nie trzeba dodawać.
Powiem jeszcze tylko w ramach podsumowania, że konieczność limitowania pewnych przyjemności nie musi być postrzegana przez pryzmat niekorzyści. Dlatego też nie płaczcie za cytrynówką. W ogóle nie płaczcie, radujcie się!
No. I miałam nie pisać a napisałam.