Lektura pewnego tekstu o zwlekaniu chyba zmobilizowała. Miast tylko liczyć na to, że ktoś mnie (wy)słucha, popiszę sobie. Bo o uczciwych słuchaczy dziś trudno. Łatwiej się czyta, nie trzeba od razu zajmować stanowiska. Od postanowienia jednak do realizacji długa droga i na gadaniu się dotąd kończyło. Powodów jest wiele (brak czasu, brak natchnienia, wreszcie brak tematu). Szukając inspiracji można długo nie napisać nic. Wszystko już było. A wiadomym jest, że chciałoby się stworzyć coś innego, zapewniającym tym sobie poczytność i zainteresowanie naśladowców – bo nic nowego nie pozostanie bez echa. Tylko spróbuj na coś pionierskiego wpaść. Ludzie pisali i piszą historie prawdziwe i zmyślone, mądrości i dyrdymały, poradniki (z zasady trochę na wyrost), wspomnienia i reportaże (obowiązkowo przekoloryzowane), opowieści o podróżach w kosmos i w głąb siebie, lektury dla kobiet o mężczyznach (rzecz jasna nieobiektywne), dla mężczyzn o kobietach (jest tylko jedna uczciwa książka na ten temat - składa się z samych pustych stron), dla kobiet o kobietach (takie współczesne romanse, udające, że wcale nimi nie są) i wiele innych, wiecznie powielanych i odtwarzanych rzeczy. I nawet ów fakt wyczerpania się pomysłów w literaturze ktoś już kiedyś stwierdził, mądrze nazwał i opisał, przysparzając tym samym więcej pracy studentom polonistyki. Nie zabłysnę więc stwierdzeniem faktu, że i temat, i forma jego podania są zawsze już wtórne. Moje wypociny z pewnością też – nawet, jeśli nie będę mieć na to niezbitych dowodów. Dlatego myślę, że w pierwszej kolejności się przedstawię, a temat wymyśli się w drugiej kolejności. Albo trzeciej.
Więc jestem U. Umownie. Imiona są nam narzucane, dlatego najczęściej nie oddają naszej prawdziwej natury. I choć swoje nawet lubię, to w ramach demonstracji nie będę go używać. Moja fizjonomia nie jest jakaś charakterystyczna, nie ma też najmniejszego wpływu na podawaną tutaj treść, więc ją pominiemy. Tym bardziej, że może to prowokować to pomyłek, do traktowania U. jako tej, która ją powołała do życia, a to nie tak i proszę o tym pamiętać. Nadmienimy tylko, że autor jest kobietą i przejdziemy dalej. Skupmy się na języku. Jest on, proszę was, w miarę zwyczajny i należyty. Używam znaków interpunkcyjnych i zaczynam zdania wielką literą (nie: z wielkiej litery, czy tak ciężko to, drogie dzieci, zapamiętać?!). Nie przerabiam wulgaryzmów na poetyzmy, to już też zostało wymyślone. Czasem tylko przyssie się do mnie jakieś dziwne słowo, ale chyba na tyle kontekstowo zrozumiałe, że żadną innowacją okrzyknięte nie będzie. Może i nadużywam nawiasów czy wielokropka, one jakoś tak najbardziej pasują, gdy chcę coś dodać lub pozostawić niedopowiedzianym (ale tak, by zostało to odpowiednio odczytanym). Nie jestem też w takim wieku ani po takich przejściach, które skazywałyby moją pisaninę na popularność. Małoletni geniusz z dorobkiem literackim na koncie to nie ja. W ogóle moje konto oficjalnie jest puste, ale – tłumaczę sobie - to tylko dobra wróżba dla b e s t s e l l e r ó w. W kontekście tego ostatniego wyrażę pokrótce swój prywatny stosunek do znanych zapewne wszystkim emotikon; czasem są tak wymowne... Weźmy na przykład powątpiewający uśmieszek – załatwia wszystko w dwa kliknięcia. Tylko, że w akcie solidarności z językiem literackim przyrzekłam sobie nie używać tego typu wynalazków. I tak muszę próbować oddać ironię w słowach. Wracając do wątku głównego (no i mam brzydki zwyczaj zbaczania z tematu – żeby nie było, że nie uprzedzałam. Z tym nie walczę i walczyć nie będę. Choć bywa, że sama się gubię. Przyznaję się do tego raz jeden).
No ale już. Powrót. Było o mnie jako autorce (brzmi pysznie, prawda? Doskonały wygaszacz ekranu, chyba sobie takowy zapodam. Kursywą i pogrubioną czcionką). Wiemy już, że burzliwy okres nastu lat, który mógłby być - wyświechtaną już wprawdzie, ale zawsze - pożywką tematyczną, już za mną. Z drugiej strony nie przeżyłam żadnej wojny, nie przebyłam śmiertelnej choroby, nie wyszłam cudem z jakiegoś kataklizmu czy katastrofy komunikacyjnej (raz tylko uderzyłam autem w dzika, ale to się nie liczy, bo go potem zjadłam), nie zdobyłam żadnego ośmiotysięcznika (w ogóle za mało podróżuję) i nie mam zdolności telepatycznych. Nie jestem wizjonerką. Jestem kobietą. Po prostu.
Panowie, którym ktoś mógł przez przypadek lub czystą złośliwość podesłać link do tego tu oto, zapewne już mi „dziękują, ale nie”, i rozglądają się speszeni, czy nikt ich przypadkiem na tak niemęskim czytadle nie przyłapał. A błąd. Po pierwsze sami nie potrafią dokładnie scharakteryzować pierwiastka kobiecego w piśmiennictwie wszelkiej kategorii. Niby wydaje się to oczywiste, ale gdy trzeba podać konkrety, to już ciężko. Zwierciadło pewnie też podglądają, w cięższych przypadkach nawet Grocholę (bo nic innego nie było w toalecie). Z kolei kobiety (wcale ich nie bronię) jednym tchem wciągają typowo męskie historie z aferami szpiegowskimi, strzelaninami i politycznymi intrygami w rolach głównych. Ja sama na przykład nie przeczytałam żadnej książki wspomnianej Grocholi, liczne grono znanych mi pań również nie, a przecież te książki sprzedają się w tak ogromnych nakładach. Ktoś je przecież kupuje. Stereotypy się nas trzymają dlatego, że my trzymamy się ich. Jeśli coś jest dobrze napisane, to się to dobrze czyta, a o czym traktuje, to już drugorzędna sprawa. Wielu zapewne się ze mną nie zgodzi, ale zatwardziałych mężczyzn uspokoję: o lakierach do paznokci nie będzie. Wprawdzie nie wiem jeszcze do końca, o czym będzie, ale jakoś tak przestałam się tym przejmować.
Najważniejsze, że pierwszy wpis za mną. Brawo U.