To było dziś. Popołudnie jak
zwykle, przed zmęczonym wieczorem, po przeciętnych trzech kawach. Bez cukru. Z
mlekiem. Trzecia nigdy nie smakuje, jak powinna. Może dlatego, że nie palę.
Posuwistym - ale nie, że płynnym,
bardziej wleczonym - krokiem zmierzam ku kolejnej dawce strwonionego dnia. Jest
pod górę, jak zwykle. Jest ciepło i mokro. Bez rewelacji. Kalafior w sklepowym
koszyku przekonuje o bezsensie wszelkiej aktywności. W zasadzie po co ten
kalafior. Można było wypiąć się na jego modyfikowaną erudycję i pójść w drugą
stronę. Na przykład na plażę.
No tak, ale ma padać.
Więc brnę dalej. Pieczywo,
nabiał, nuda. Żeby chociaż coś. Jakiś lokalny armagedon, kłótnia przy kasie czy
wywrotka skrzynek z tyskim. Bezwstydny taniec pragnień. Trzeba było wziąć tę
mniejszą główkę. Pójdzie na zmarnowanie. Szesnasta pięć i dalej nic.
Dwadzieścia minut później było
już po wszystkim. Powietrze jeszcze dyszy z emocji, nie wierzy w złamaną
dopiero co przestrzeń.
Ale od początku.
Stała tam. Wyniosła, milcząca
sprawczyni parkosyzmów. Mityczna istota, przedmiot kultu mocarzy kilku
dziesięcioleci. Wielka, piękna, mocna. Straszna. Zaszeptana legendami, nie
zdradza, ile w nich mitu. Lubi, że gadają. A mówią, że wiedźma. Modliszka,
pożerająca niewinne nerki dzieci, acz księżą podłością zbrodniarzy nie gardzi. Ssie
limfę przez rurkę z wydechów, wypluwa truchła na bruk. Lub wciąga na wieczną
niepamięć, nie szukaj porwanych. W jej ochach przeszklonych enigmą przegląda się ciekawość. Trochę się przez to wywyższa, ale nic nie
zrobisz. Ma przewagę, jest starsza.
Czarna Wołga, rocznik 77.
Czarna Wołga, rocznik 77.
Nie wychodzi przed szereg, sącząc
cień z ukosa przygląda się światu. Prychająca wyrocznia. Wie, ile kosztuje
przyjaźń. Podobno ile miłość, też. Taka mądra. Jak to kobieta po przejściach.
Ale nie powie. Każe szukać odpowiedzi, sama milczy jak zaklęta, jak zgwałcona
ofiara prawdy.
Czarna Dama sopockich alejek.
Dosiada jej Rycerz bez Kopii, był jej kochankiem nie raz. Destrukcyjna
namiętność wypala baterie, składa wycieraczki, przegania splin. Nieśmiertelni
królowie szos. Na złamanie skręconych kręgosłupów. Cwał, szał, srebrna gałka
błyszczy w mroku.
Każdy chce, każdy pragnie, ale
nie wszystkim jest dane. Zanurzyć się w jej przestronne, ciepłe wnętrze. Trzeba
odwagi – to jedno, zaproszenia – drugie. Piętnaście po czwartej trzasnęły drzwi,
zadrżały uda, kalafior przetoczył się w torbie. Jestem częścią historii, której
nie znam. Przejażdżka po torze niewiedzy. Dziesięć minut, na które spuszczę
zasłonę uśmiechu. Dziesięć minut to dużo czasu. Można wjechać na szczyt. Nawet dwa
razy. Podobno.