poniedziałek, 30 lipca 2012

doznanie fenomenu o czwartej po południu

To było dziś. Popołudnie jak zwykle, przed zmęczonym wieczorem, po przeciętnych trzech kawach. Bez cukru. Z mlekiem. Trzecia nigdy nie smakuje, jak powinna. Może dlatego, że nie palę.
Posuwistym - ale nie, że płynnym, bardziej wleczonym - krokiem zmierzam ku kolejnej dawce strwonionego dnia. Jest pod górę, jak zwykle. Jest ciepło i mokro. Bez rewelacji. Kalafior w sklepowym koszyku przekonuje o bezsensie wszelkiej aktywności. W zasadzie po co ten kalafior. Można było wypiąć się na jego modyfikowaną erudycję i pójść w drugą stronę. Na przykład na plażę.
No tak, ale ma padać.
Więc brnę dalej. Pieczywo, nabiał, nuda. Żeby chociaż coś. Jakiś lokalny armagedon, kłótnia przy kasie czy wywrotka skrzynek z tyskim. Bezwstydny taniec pragnień. Trzeba było wziąć tę mniejszą główkę. Pójdzie na zmarnowanie. Szesnasta pięć i dalej nic.
Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. Powietrze jeszcze dyszy z emocji, nie wierzy w złamaną dopiero co przestrzeń.

Ale od początku.
Stała tam. Wyniosła, milcząca sprawczyni parkosyzmów. Mityczna istota, przedmiot kultu mocarzy kilku dziesięcioleci. Wielka, piękna, mocna. Straszna. Zaszeptana legendami, nie zdradza, ile w nich mitu. Lubi, że gadają. A mówią, że wiedźma. Modliszka, pożerająca niewinne nerki dzieci, acz księżą podłością zbrodniarzy nie gardzi. Ssie limfę przez rurkę z wydechów, wypluwa truchła na bruk. Lub wciąga na wieczną niepamięć, nie szukaj porwanych. W jej ochach przeszklonych enigmą przegląda się ciekawość. Trochę się przez to wywyższa, ale nic nie zrobisz. Ma przewagę, jest starsza.
Czarna Wołga, rocznik 77.
Nie wychodzi przed szereg, sącząc cień z ukosa przygląda się światu. Prychająca wyrocznia. Wie, ile kosztuje przyjaźń. Podobno ile miłość, też. Taka mądra. Jak to kobieta po przejściach. Ale nie powie. Każe szukać odpowiedzi, sama milczy jak zaklęta, jak zgwałcona ofiara prawdy.
Czarna Dama sopockich alejek. Dosiada jej Rycerz bez Kopii, był jej kochankiem nie raz. Destrukcyjna namiętność wypala baterie, składa wycieraczki, przegania splin. Nieśmiertelni królowie szos. Na złamanie skręconych kręgosłupów. Cwał, szał, srebrna gałka błyszczy w mroku.

Każdy chce, każdy pragnie, ale nie wszystkim jest dane. Zanurzyć się w jej przestronne, ciepłe wnętrze. Trzeba odwagi – to jedno, zaproszenia – drugie. Piętnaście po czwartej trzasnęły drzwi, zadrżały uda, kalafior przetoczył się w torbie. Jestem częścią historii, której nie znam. Przejażdżka po torze niewiedzy. Dziesięć minut, na które spuszczę zasłonę uśmiechu. Dziesięć minut to dużo czasu. Można wjechać na szczyt. Nawet dwa razy. Podobno.