Śpiewać
każdy może. Popularna, powszechnie znana, nieprawdziwa prawda. Przykład na to,
jak społeczne przyzwolenie na kłamstwo robi z niego arcymądrą sentencję, której
nagle zaczynamy przytakiwać, niepomni na punkt wyjścia, jakim był zdrowy
(niegdyś) rozsądek. Bo śpiewać nie jest źle, jak się śpiewa dobrze. Dlatego z
reguły nie śpiewam, chyba że inni robią to głośniej i/lub gorzej. Najlepiej w
pierwszej z powyższych konfiguracji. Nie liczę tych rzadkich sytuacji, gdy mam
pewność, że nie będę słyszana bądź też nikt nie domyśli się, kto jest autorem
wątpliwej urody dźwięków. Zawsze jednak istnieje ryzyko zdemaskowania, więc na
podobne rozluźnienie pozwalam sobie stosunkowo rzadko, wówczas, gdy jest ono
konkretnie uzasadnione. Na przykład łaskotaniem w brzuch bądź meczem w doborowym,
jednoosobowym klubie kibica. No dobra, czasem też w podróży. Whitney niech mi
wybaczy. Jest już ponad to.
Ale
muzyka, rzecz jasna, nie jest mi obojętna. Każdy lubi taką czy inną. Jednemu
nóżka drgnie przy dubstepie, ktoś inny zabuja się przy walcu. Moja sąsiadka
uwielbia na przykład kolędy. Regularnie około ósmej rano każdego dnia. W
akompaniamencie niezmiennie odkurzacz. Nie jesteśmy predysponowani do
dźwiękowej oziębłości. To nas różni od krokodyli. Ja sama mam słabość do
różnych, często nader odmiennych, form muzycznych. Wielu zna mnie z upodobania
do rockowego przytupu. Koleżanki (i koledzy) nie rozumieją tych moich
szarpidrutów, mi zaś ciężko je (ich) przekonać, że ów ryk ma sens i że
wrzeszczą do wyraźnej linii melodycznej. Cóż, dla jednych wyraźna, dla innych
jazgot. Koleżankom (i kolegom) wybaczam ignorancję, pogodziłam się już z
faktem, że na pewnych koncertach towarzyszyć mi nie będą. Z małymi wyjątkami,
które niniejszym serdecznie pozdrawiam. Przy melodii się upieram, gdyż stanowi
ona niezmienny parametr ulubionego mi, nazwijmy go: mocnego, repertuaru. No i
tekst, ale to już nikogo nie dziwi. Najlepiej, żeby był niematerialny, acz
dosłowny. Wyraźny, chociaż nieoczywisty. Niepoprawna fantastka? Skądś jednak
czerpię. Wiarę w przekaz, a nie tylko moc gitarowych ścian od lat buduję na
repertuarze Armii. Odsyłam do niej nie pierwszy zapewne raz. Złap w gimnazjum
pierwsze lepsze dziecię i zapytaj czy wie, kim jest Budzyński. Nie wie. Z
wszystkich możliwości, które przyjdą mu do głowy z racji miejsca odpytki, jedna
będzie trafiona. Poeta. Szaleniec.
Wszyscy
artyści to wariaci. Ci prawdziwi artyści.
To mnie
pociąga. Szaleństwo. Niekoniecznie wykrzyczane. Im więcej dni dotkniętych stopą
wysuwającą się spod ciepłej kołdry, tym częściej wynajduję muzykę niewzmocnioną
gitarowym piecem. Pociągają mnie subtelności. Lubię te ulotne chwile, gdy dobry
wokal wygrywa mi na nosie miękki zachwyt. Widać go kątem oka, jak sobie
podryguje, w rytmie uzależnionym od pory dnia i aktualnej konstelacji
wewnętrznego kosmosu. Niektóre z tych pląsów są szczególnie plastyczne, ryją
ośrodki odbioru zmysłów tak dogłębnie, że nie sposób przestać słyszeć. I chodzi
taka muzyka ze mną od rana do rana, bez przerwy na sen. Ostatnio do obiadu i
poduszki śpiewa mi pewna młoda dama, niespokojna dusza z Olsztyna, Julia
Marcell. Nie będę tu rozpisywać się na temat jej determinacji w dążeniu do
celu, jakim jest śpiewanie, a co za tym idzie wydawanie płyt, koncertowanie i
inne kwestie towarzyszące tej profesji. Zrobiły to już media, zainteresowani
odnajdą informacje bez problemu. Ja chciałabym powiedzieć o marcelowym
fenomenie oglądanym z fotela prywatnej fascynacji. Czytelnik utworów Julii – i
nie chodzi tu tylko o tekst – zostaje zarażony nietuzinkową kreacją od
pierwszych nut. Świeża – mimo, że nieinnowacyjna, radosna – choć miejscami
poważna, doskonale zaprojektowana muzyka. Tu nic nie jest przypadkowe i
wszystko ma przełożenie na całość. A jest ona - szukam odpowiedniego
określenia… - usnuta z przyjemności. Tak. I co najmniej ją daje podczas
odbioru. Kilka dni temu otrzymałam dużo więcej, ale to nie dziwi, koncerty mają
niebagatelną siłę rażenia. Z tym naddatkiem, że zazwyczaj płyta jest lepiej
skomponowana, bo wolna od uchybień i niedociągnięć technicznych, a w tym
przypadku – zupełnie nie. Duży ukłon za umożliwienie takiej recepcji zwykłym
śmiertelnikom, którzy zakupując bilet zapragnęli trochę światła. Dostali całą
dyskotekę. Ukontentowanie ciekło strużką potu wzdłuż zachwyconego kręgosłupa.
Miło, dobrze, rozlewnie.
No a
teraz trochę o słowach. Chyba nikt nie myślał, że je przemilczę? Nie do
zrobienia, nie ze mną. Miłość do panny Julii wprawdzie od słów się nie zaczęła,
ale słowa ją przypieczętowały. Są tak niepojęte, że całkowicie zrozumiałe.
Mała, obłąkana czarownica, która funkcjonuje nocami (późno w nocy leżałam i drżałam, późno w nocy nigdy nie śpię). Ale
to dobrze, noc uwalnia prawdziwe twarze, które poranne światło natychmiast
zamyka pod bladymi maskami reguł. Panna Julia to artystka, nie może więc być
stabilna (nie wiem, czego chcę, ale chcę
teraz). Trafia do mnie, eh. Tym i wieloma innymi, wtrąconymi mimochodem,
półzdaniami w zwrotkach. Szanuję z urzędu każdego, kto potrafi oddać prozaiczne
prawdy niebanalnie składając głoski. Ból powszedniości i dążenie ku destrukcji
streściła w dwóch lakonicznych wersach - jesteśmy
zadrutowani / chcę się dostać do ognia. Pragnienie i jednoczesny lęk: daj mi więcej niż to i obiecaj / że to nie
na zawsze, albo że zostanie przeklęte. Nieprzystawalność: moja krew jest tak głośna, nie pozwala mi
mówić. Jest zbyt beztroska, świat
zbyt narwany. Podobna kompilacja nie
ma racji bytu w ukołnierzykowanym bycie. Ona to wie. Akceptuje. Świadomość
nauczyła się chować do torebki. Wie, że nikt jej nie zatrzyma. Wie, że nie
dorośnie. Pójdzie odetchnąć do innego pokoju,
po czym wróci. I nadal będzie Julią z Olsztyna.
Więcej
nie mogę, bo czuję ją i każdy jej rozedrgany element. Jeszcze napiszę za dużo.
O niej lub o sobie. Myślę, że mogłybyśmy się polubić.
słów składanie - niedoczekanie
zmądrychwstanie racz mi dać, Panie
myślobranie nie w moim stanie
zdań igranie spisz na kolanie