piątek, 8 kwietnia 2011

Dywagacji część trzecia. I ostatnia. Acz najdłuższa

O kryzys tożsamości głośno oskarżamy Amerykę. Narzekamy, że zła i że zauroczyła nas złudną bajką, która, gdy jej się dobrze przyjrzeć, nie reprezentuje żadnych wartości.
W tym mieście nie ma cmentarza
Poza tym wszystko tutaj jest
Kupno i sprzedaż, ręka i czoło
Spotkanie na samym dnie*
Załamujemy ręce nad amerykanizacją życia, która uniemożliwia nam odkrycie i pielęgnowanie naszej rodzimej kultury. Ameryka wyziera z każdego kąta. Ameryka tu, Ameryka tam. Ameryka wszędzie. Madonna, shopping, McDonalds, aniołki Charliego. Ciężko wzdychamy, obserwując zalew niskiej i niższej kultury popularnej zza wielkiej wody. Zarazem jednak korzystamy z tych nie-dobrodziejstw, chłoniemy je, zjadamy, przerabiamy na swoją modłę. Ameryka jest niedobra, ale jakoś nam pasuje. Trzeba zadać sobie pytanie, czy nie próbujemy zwalić na nią winy za brak własnego zdecydowania. Bo nie potrafimy wybrać wśród ogromu proponowanych rozwiązań. Gubimy się sami, a nie Ameryka nas gubi. Gdy damy sobie bowiem możliwość wyboru, mamy szansę dostąpić samorealizacji. Kultura jest źródłem cierpienia człowieka - twierdził Freud - w sytuacji podporządkowania bowiem się traci. Ale, panie Zygmuncie, świat kultury stworzony przez człowieka stał się dla niego tak samo niezbędny do życia, jak wcześniej dobra natury. Można kulturę negować, krytykować, ganić, ale jakieś punkty odniesienia trzeba przyjąć, bo ona jest naszym wytworem, naszym dzieckiem.
Można zaryzykować stwierdzenie, że to, co dawniej znajdowano w filozofii i religii, dziś ukrywa się w maskach kultury popularnej. Jeśli uważnie dokona się wyboru, to Ameryka okaże się dobrym programatorem naszej tożsamości. Są piosenki, w których bardziej, niż o wartość muzyczną, chodzi o teledyski i prężące się w nich półnagie dziewczęta. Ale jest też muzyka Nory Johnes, której nie można odmówić popularności. Są tasiemcowe seriale o Herkulesie, który ramię w ramię z Janosikiem walczy w słusznej sprawie dyskryminowania kobiet, ale kino ambitne na tym nie cierpi. Ono na tym zyskuje. Poza tym, dzisiaj również dowiadujemy się, jak żyć, i to z katedr i ambon. Przykładów jest może mniej, ale za to jakie są mocne. Nadal palą się świece w intencji Jana Pawła II. Rozmiary i formy solidaryzowania się w żałobie po tym wielkim człowieku zaskoczyły wszystkich, a nie powinny.
U.29: Taaak, mamy jako naród polski genetycznie zaprogramowany romantyczny syndrom zbiorowego cierpienia. Tyle, że nie za wiele on ze sobą niesie. To takie zamaszyste, pokazowe demonstracje braterstwa, które nie mają żadnej silnej podbudowy. Przypomnijmy sobie, co działo się dokładnie rok temu po smoleńskiej katastrofie. Chwila wspólnej zadumy, po czym wystarczył mały zapłon, by rozpętać krzyżową wojnę pełną zajadliwej nienawiści do tych, którzy jeszcze przed chwilą łączyli się z nami w zadumie i smutku.
U.23: No tak, ale pamięć papieża jest zupełnie innym przykładem. Tutaj raczej nie ma podziałów. On nie stał się przyczyną żadnych konfliktów. Nawet, jeśli ktoś nie do końca jest przekonany o słuszności jego beatyfikacji, nie przykuwa się do obelisku na placu św. Piotra w akcie sprzeciwu. Wszyscy są zgodni co do tego, że Wojtyła był wielkim autorytetem.
U.29: A komentarze sugerujące, że po papieżu zostaną nam kremówki, natomiast do jego encyklik mało kto zajrzy? I po tych kilku latach ja się pytam – kto przeczytał choćby jedną? Hę?
U.23: Nie musimy ich studiować, by dawać przykład trwałości wiary i religii. Globalizacja nie spowodowała zmiany wiary na formę łatwo przyswajalnej, rozpuszczalnej religii-instant. Owszem, musi być ona dostępna, a elektroniczny kościół to nic złego, szybciej trafi do ludzi. Potrzebujemy wspólnot, tożsamość społeczeństwa jest tak samo ważna, jak indywidualna. W zasadzie czy może to nie jest jedno i to samo...? Przykładem ciągłej aktualności wiary w ponowoczesnym świecie są choćby takie kapele, jak cytowana już Armia i jej teksty. Posłuchajcie. I to koniecznie głośno.
To nie tożsamości, ani nawet wolności, szukamy. Wolność nie istnieje, paradoksalnie nie ma jej w ponowoczesnych czasach demokracji. Gdybym była WOLNA, prowadziłabym uroczy, mały sklepik pod nazwą „Sprzedaż marzeń”, w którym równie wolni jak ja klienci, za grosze i uśmiech kupowaliby jedyne w swoim rodzaju bibeloty: papeterię z aksamitnymi, czerwonymi wstążeczkami, ręcznie wyrabiany, ceramiczny pojemnik na kawę (samodzielnie mieloną, rzecz jasna).
U.29: No, i mamy. To się zdecydowanie zmieniło. Zanudziłabym się w tym sklepiku na śmierć! Już nie mówiąc o groźbie bankructwa. Straszne.
U.23: Ale nadrobiłabyś zaległości lekturowe.
U.29: No nie wiem. Na papeteriach nie zarobiłabym nawet na książki, które wolę kupować, niż wypożyczać. Książka ma być moja, bo lubię sobie na niej gryzmolić i zaznaczać co ciekawsze fragmenty. A VAT rośnie….
U.23: No ładnie. Za kilka lat będę mieć coraz więcej dziwnych fobii. Aż strach się bać. W każdym razie sklepik raczej nie powstanie. Układ, który sami sobie stworzyliśmy, nie pozwala mi na to, a przynajmniej długo jeszcze nie pozwoli. Jest totalne zniewolenie – tym, co trzeba, co wypada, czego nie wolno, jak można, a jak nie. Nakazy, zakazy, normy – ale to my sami je sobie ustanowiliśmy. Prawo, moda, tradycja, praca – tutaj wybór jest koniecznością, coś wybrać trzeba. Złotego środka nie znajdziemy nigdy. Gdyby nagle ogłosić, że dnia tego i tego, o godzinie tej i tej, ustaną wszelkie ograniczenia i przepisy, nastałaby anarchia i ciekawe, czy nie koniec świata. Trzeba więc cieszyć się, że bezustannie pracujemy nad własną tożsamością, a nie martwić się kryzysem.
Sprzedaż marzeń – dzielenie się szczęściem. Bo to szczęścia pragniemy. Jeśli uda się nam osiągnąć je między zakupami w centrum handlowym a lekcjami angielskiego – to dobra nasza.
U.29: Całkiem niedawno ktoś zapytał się mnie tutaj, co jest najważniejsze w życiu człowieka. Odpowiedziałam (bardzo wymijająco), że drugi człowiek. Ale ta ogólnikowa odpowiedź jest też bardzo konkretna, i całkiem wpasowuje się zagadnienie naszej tożsamości. Jesteśmy tym, kim chcemy być dla innych i wśród innych.

Na koniec: Moja skromna wypowiedź dotycząca tożsamości stałą się też nagle intertekstualną przygodą z moim własnym słowem. Przychylam się do tego, że SŁOWO w interakcji z innym punktem widzenia, innym kontekstem, staje się na nowo. Prowadzi do powstania wciąż nowych konkretyzacji**. Słowo na dobrą sprawę jest bezbronne, odbiorca może z nim zrobić, co zechce, tylko pytanie: co z tego wynika? Dlatego też nie zgadzam się ze zdaniem, że słowo jest ostateczne, nawet, jeśli wydrukowane. Co sekundę może zmienić swe nacechowanie semantyczne, emocjonalne, interpretacyjne. Stąd propozycja: „wpisz się w tekst, zmień go, przekształć, przewróć, wymaż” odebrałam niemal jako prowokacyjną zaczepkę. Zrób, co chcesz? Dobrze! Wręcz doskonale. Tylko zastanawiam się (bez żadnych osobistych wycieczek), czy w momencie podjęcia decyzji o puszczeniu tekstu w czas i przestrzeń, wzięta została pod uwagę możliwość długotrwałego wciskania klawisza Backspace? Ale bez obawy – polemika nie zawsze jest zupełną negacją. Jak widać.
Fajnie tak sobie czasem pogadać ze sobą.

U.23: Nom.

* Fragment tekstu piosenki z repertuaru zespołu Armia, Utopia z płyty Pocałunek mongolskiego księcia. Polecam!

** Konkretyzacji, czyli spotkania się komunikatu i jego odbiorcy. Termin wprowadzony przez Romana Ingardena, dotyczy w zasadzie dzieła sztuki literackiej, ale doskonale można go przenieść na inne pola odczytań. Ingarden wprowadził novum w postaci uznania odbiorcy za współtwórcę dzieła, jako tego, który uzupełnia, dopełnia szkielet utworu, jednak niejednokrotnie zniekształca go i zmienia. Zainteresowanych zapraszam do lektury Ingardena: Z teorii dzieła literackiego. Ja – co stwierdzam bez żalu - już nie muszę tego czytać. Ale kiedyś musiałam.