Po ostatnim wpisie odebrałam kilka niepokojących sygnałów od ludzi zmartwionych moim stanem psychofizycznym. Nagle okazuje się, że alkohol jest tabu. Że jest – owszem – dla ludzi, że do picia, ale już nie do mówienia o nim (choć rozwiązuje nawet najbardziej skołowaciałe języki), a już w ogóle nie powinno się o nim pisać. Może nie tyle o nim, co o swojej do niego sympatii. I teraz każdy objaw mojej słabszej formy postrzegany jest jako wynik, że zacytuję, „przesadzenia z alkoholem”. Tłumaczę to sobie tak: praworządni obywatele bardzo chętnie z tobą wypiją, wrodzona przyzwoitość nakazuje im jednak pomijać ów proceder milczeniem. Tak na wszelki wypadek, by zapobiec ewentualnym podejrzeniom o nadużycia. Gdy odkryją, że któryś z towarzyszy alkoholowej degustacji zaczyna o tym pisać, rodzi się popłoch. Obawa, że na jaw wyjdzie ich współudział. A że najlepszą obroną jest atak, prewencyjnie okazują zatroskanie moim „problemem”. Dlatego, zgadując ich intencje i wykazując się niezwykle dojrzałym zrozumieniem, oficjalnie ogłaszam, że nikogo nie obsmaruję. Możecie spać spokojnie, teczki wasze będą czyste.
A tak poważnie, to uważam, że lepiej być w dzisiejszych czasach mniej lub bardziej świadomym alkoholikiem, niż znieczulać się używkami innej maści. Tu przynajmniej wiemy, czym sobie szkodzimy, sprawdziło to wielu przed nami. Ogrom wszelakich świństw dostępnych w obiegu jest podejrzewam tam wielki, jak moja ignorancja w tym temacie. Ale dobrze mi z tą niewiedzą.
Kontynuując temat mojej kondycji i korzystając z okazji kolejnego jubileuszu, chciałam sobie publicznie po-używać trochę na sobie samej. Że wiecie, takie podsumowanie tego, co się w życiu schrzaniło i tego, czego się dotąd spaprać nie dało. Można sobie na przykład wziąć czystą kartkę, byle nie za dużą (bo im mniej analizowania, tym lepiej), podzielić ją na dwie części i mieć nadzieję, że in plus zajmie przynajmniej połowę. Nie wszyscy jednak potrafią nazwać po imieniu swoje wady i zalety. Można narzędziem badawczym uczynić telefon i mierzyć własną wartość częstotliwością składanych przezeń życzeń. Tylko wówczas istnieje ryzyko, że ten będzie milczał i bilans wyjdzie niekorzystnie. W dodatku zdołamy w ten sposób odnotować wszystkich, którzy „winni byli pamiętać” a jakoś zapomnieli - i draka gotowa. Można też urządzić huczną imprezę i sprosić kogo się tylko da, a potem poustawiać prezenty w stos aż po sufit. Gorzej, jeśli stos nie sięgnie nawet stołu, a wydatki poniesione na imprezę drastycznie uszczuplą budżet.
Można też ostatecznie nie robić nic, w tym również nie myśleć o cyfrach, które znalazłyby się na torcie. Spróbowałam tego ostatniego i prawie się udało. Z tym ignorowaniem peselu tylko nie do końca wyszło. Zawsze można pocieszać się faktem, że za rok będzie….poważniej.
I weź tu nie pij.