Z
wszystkich zakamarków dzieciństwa najbardziej tajemnicza była szuflada taty. Z
pozoru niezajmująca i banalna – utrącała pierwszą warstwę ciekawości swym
dorosłym ładem. Była jedyną przestrzenią domu, w której panował regularny
porządek. Ten zaś, każde dziecko wie, interesujący nie jest z natury. Szuflada
więc uwagi nie łechtała. Równo, od linijki niemal poukładane papiery, zeszyty, kilka
pudełek, długopis – zawsze w tych samych, karnych lokalizacjach. Nuda. Bystry
młody poszukiwacz mistyki prędzej czy później orientował się, że w owej
dyscyplinie kryje się zagadka. Czujność obudziły podejrzane, powtarzalne
operacje taty – każdego dnia kucał przy szufladzie, otwierał ją i plecami do ciekawskich
małych oczu coś skrupulatnie notował. Wyobrażenia goniły jedno drugie: może
uzupełniał pamiętnik. Ach, przeczytać tatowy pamiętnik – to jak ugryźć jabłko z
drzewa poznania! Może spisywał naganne uczynki domowników, by w stosownym
czasie zamachać mikołajowi przed nosem listą nikczemności. Dorwać tę listę
przed świętami, wygumkować wszystkie grzechy… Tak czy inaczej, oczywistym stał
się obowiązek drobiazgowej lustracji zawartości szuflady. Pamiętnika nie znaleziono,
dowodów zbrodni też nie. Były za to inne rarytasy: czerwony scyzoryk godny MacGyvera;
niezrozumiałe, a przez to inspirujące dokumenty; jeszcze mniej zrozumiała metalowa
maszynka do golenia z zestawem żyletek (ojciec zawsze miał brodę, prawdopodobnie
się z nią urodził). Tajemnicze zapiski okazały się prozaicznymi rachubami
przepracowanych godzin w miesiącu tudzież tabelami rozgrywek piłkarskich,
niemniej i one urosły do rangi unikatu. I z pewnością było tam coś jeszcze,
jakiś skarb na tyle nielegalny, że fakt jego odkrycia kilkuletni umysł
złoczyńcy, w obawie przed przyłapaniem, wypchnął do niepamięci. Pozostał tylko
słodko-gorzki ślad nie wiadomo czego na półuśmiechniętych, zwycięskich palcach.
Z kolei królestwem mamy był barek. Barek tylko z nazwy, gdyż mieścił w sobie wszystko prócz alkoholi. Czego tam nie było… mrowisko rzeczy ważnych ale – z uwagi na panujący wewnątrz kocioł – niemożliwych do odnalezienia w chwili zapotrzebowania (najczęściej były to nożyczki) oraz niepotrzebnych, lecz niemożliwych do wyrzucenia bo nigdy nie wiadomo. Przeczytane gazety, skrawki materiałów, skotłowane na amen nici, połamane igły, wypisane długopisy, kryminały, harlekiny, wypalone do połowy świece, zakurzone kryształowe kieliszki i szklanki (zbyt cenne, by z nich pić), tace, zdjęcia, obrazki z wizerunkami świętych po kolędach, pocztówki z życzeniami świątecznymi, urodzinowymi, imieninowymi sprzed kilku nawet lat, wyblakłe kwity za nie wiadomo już co, szczotka do włosów (o, ta też często ginęła w barkowych odmętach), zapalniczki, wata, perfumy Być może (potwornie śmierdziały, ale ten smród był w cenie, takie polskie Chanel 5). Najcenniejsze były jednak tusz do rzęs i szminka. Szminka jak szminka, krwista i zaczepna, częściej używana do malowania lalek, niż mamy. Jakim cudem wespół z siostrą upaprałyśmy nią trzymany głęboko w szafie ślubny welon matki – nie wiem. No stało się, nie cofniesz. A tusz do rzęs był iście oldskulowy. Nie tam jakaś współczesna spirala – preparat ów był w kamieniu i wyglądał bardziej jak pasta do butów, niż kosmetyk. Nakładało się go oddzielną szczoteczką po uprzednim jej zwilżeniu, o czym nie wiedziałyśmy, skutkiem czego szybko wydrapałyśmy zawartość puzderka. W celach doświadczalnych, rzecz jasna.
Z kolei królestwem mamy był barek. Barek tylko z nazwy, gdyż mieścił w sobie wszystko prócz alkoholi. Czego tam nie było… mrowisko rzeczy ważnych ale – z uwagi na panujący wewnątrz kocioł – niemożliwych do odnalezienia w chwili zapotrzebowania (najczęściej były to nożyczki) oraz niepotrzebnych, lecz niemożliwych do wyrzucenia bo nigdy nie wiadomo. Przeczytane gazety, skrawki materiałów, skotłowane na amen nici, połamane igły, wypisane długopisy, kryminały, harlekiny, wypalone do połowy świece, zakurzone kryształowe kieliszki i szklanki (zbyt cenne, by z nich pić), tace, zdjęcia, obrazki z wizerunkami świętych po kolędach, pocztówki z życzeniami świątecznymi, urodzinowymi, imieninowymi sprzed kilku nawet lat, wyblakłe kwity za nie wiadomo już co, szczotka do włosów (o, ta też często ginęła w barkowych odmętach), zapalniczki, wata, perfumy Być może (potwornie śmierdziały, ale ten smród był w cenie, takie polskie Chanel 5). Najcenniejsze były jednak tusz do rzęs i szminka. Szminka jak szminka, krwista i zaczepna, częściej używana do malowania lalek, niż mamy. Jakim cudem wespół z siostrą upaprałyśmy nią trzymany głęboko w szafie ślubny welon matki – nie wiem. No stało się, nie cofniesz. A tusz do rzęs był iście oldskulowy. Nie tam jakaś współczesna spirala – preparat ów był w kamieniu i wyglądał bardziej jak pasta do butów, niż kosmetyk. Nakładało się go oddzielną szczoteczką po uprzednim jej zwilżeniu, o czym nie wiedziałyśmy, skutkiem czego szybko wydrapałyśmy zawartość puzderka. W celach doświadczalnych, rzecz jasna.
Zamykam
oczy i szukam jeszcze, tych pierwszych odkryć i tajemnic nierozplątanych. To takie
przyjemne.