Koniec roku to taki czas, kiedy wypada zrobić jakiś bilans. Co się udało, co schrzaniło - na uzasadnienie powszechnie znanej teorii, że następny rok będzie lepszy i w zasadzie dobrze, że obecny się kończy. Słabe to - co dwanaście miesięcy robimy to samo i nic z tego nie wynika. Dlatego nie pokusiłam się o résumé w grudniu, co więcej dość starannie unikałam wówczas kombinacji komputer + alkohol, aby przypadkiem nie odbiło się to elegijną czkawką. Bo miniony rok naprawdę dobrze, że już się skończył. Tyle na temat. Podsumowania zostawiłam sobie na potem, które się, myślę, zadziało teraz.
Mamy bowiem urodziny. Dziś kończy się pierwszy rok mojej obecności tutaj. Raczkująca impreza. Nie macie galowych strojów i baloników? Nie szkodzi. Przejdziemy od razu do części nieoficjalnej. Pierwszoroczniak. Rozłóżmy przed dzieciakiem rekwizyty – co chwyci: pieniądze, różaniec, książkę czy kielicha? Wieść niesie, że na pierwsze „pierwsze” urodziny zgarnęłam dwie ostatnie. To by się nawet zgadzało. Teraz, rzecz jasna, zaopiekowałabym się walutą. Dla wyrównania życiowego salda.
Świętuję sobie, a co. Minibal na bosaka. Zapraszam do tańca, bo solenizantów jest więcej. To Ty, i Ty. I Ty też. Wszyscy Wy, co częściej bądź rzadziej, regularnie lub przez pomyłkę tu zaglądacie, nabijając statystyki, dzięki którym wodolejstwa nie zarzuciłam. A groziło. Najczęściej zaraz po popełnieniu jakiegoś badziewia. Kilka się zdarzyło, co będziemy ściemniać. Nie jestem aż tak odważna, by ogłaszać konkurs na najwspanialszą tandetę mojego autorstwa*. W ogóle nie jestem odważna, więc zgrabnie zmienię kierunek i skupię Waszą uwagę na Was. Paru znam, widuję tu regularnie, dziękuję uniżenie. Zwłaszcza, gdy słyszę, że przyczyniam się do propagowania czytelnictwa wśród uczulonych na papier (to taka lekko uszczypliwa metafora; adresat wie, o kogo chodzi). Miło też dowiedzieć się, że niekiedy prowokuję uśmiechy. I o to się rozchodzi, wszyscy są kontenci – ja też. Jestem przezadowolona, że w ogóle znajduję odbiorców swoich wywnętrzności – to wersja poprawna politycznie. Ta mniej oficjalna i chyba bardziej szczera została już dawno i w sposób niezwykle trafny określona przez mojego literackiego guru. Stwierdził on, że dla pisarzyny, czy poeciny każde rozprawianie się ze światem naznaczone jest ryzykiem próżnogenności. I że rozprawianie się ze światem za pomocą literatury skazuje na próżność absolutną, która w prostej, jak w pysk strzelił, linii, prowadzić musi do megalomanii. Dodał też, co wynikać może z owej próżności, że referaty pisarzyny czy poeciny zwykle dotyczą jego samego**. Nic dodać, nic ująć, ino pochylić się nad tą złotą prawdą. W związku z powyższym oraz ciekawską stroną mojej natury niezwykle interesują mnie Ci, których rozpoznać nie mogę. Ci, którzy z bliżej nieuzasadnionego powodu czytują tutejsze literowe konstrukcje, a ja za cholerę odkryć nie umiem, kto zacz. Pozdrawiam zatem P. jak Podróżnika, wszelkich mniej lub bardziej Anonimowych, nawet tego znikąd pozdrawiam, choć zalazł nieco za cierpliwość. A może któreś zdradzi się, co? No, ładnie proszę. W końcu coś mi się w prezencie należy. I w nagrodę za trud. Bo, jak to również zauważył wspomniany guru, ludziom zwykło się zdawać, że pisanie to bułka z masłem, że taki pisarzyna, czy poecina nic, tylko siedzi w swojej rozciągniętej na kilka metrów kwadratowych pustelni, oczekując na właściwy moment, tak zwany powiew spustowy, i nikt mu nie przeszkadza (choć przeszkadzają zawsze). Ciężki kawałek chleba powiem(y) Wam, w mojej prywatnej sytuacji tym cięższy, że chleba z niego nie ma. Guru może jeszcze coś tam skubnie, ja - nie.
Korzystając z uroczystego charakteru dzisiejszego wpisu chciałabym się na forum pochwalić. Faktem mianowicie, że blog ten międzynarodowy jest, ba - międzykontynentalny nawet. A jak. Brawa dla wszystkich rozsypanych po świecie, nawet, jeśli kliknęli przez przypadek.
Co więcej, okazuje się, że są i tacy, którzy zechcieli mnie cytować na swoich własnych blogach. To, powiem bez ogródek, bardzo mnie łechce. Muszę uważać, żeby sodowa nie uderzyła zbyt wysoko…
Bez obawy, raczej nie grozi. A jeśli, nie daj Boże, przekroczę tę cienką granicę przyzwoitości, przypomnę sobie słowa Jurka, od którego się wszystko zaczęło, a który na rzeczy się zna. Kiedyś pewnie o tym napiszę. Jurek powiedział, że (cytuję), ładnie, poprawnie i jakąś iskierkę zauważa, co jest oznaką niezwykłej dyplomacji i uprzejmości (a on, uwierzcie, dyplomatą nie jest), a między wierszami jak byk stoi: nie zapędzaj się, maleńka, w samozachwycie. Z całą sympatią pozdrawiam Jurka!
Żeby nie było, trzeba na nowy rok zadeklarować jakiś program naprawczy. Parę projektów jest, takie na przykład o skrawkach literatury wysokiej każdego dnia (no chociaż tygodnia), czy ukierunkowanej i systematycznej gimnastyce ciała. Do tej gimnastyki pogrubiony i wyjustowany odnośnik o kończeniu jej każdorazowo sprintem na ścianę. Może pomoże.
W postulatach znajdzie się też, małym rozstrzelonym drukiem punkt o miłości. Chcę być wiecznie zakochana. W czymkolwiek, kimkolwiek. Zacznę od psa sąsiada.
Dobrze by też było być dobrym. Dla innych. To się podobno zwraca. Jak się zastanowić, to nawet Gargamel był dobrym człowiekiem. Czy Gargamel był człowiekiem? Czy ja nim jestem?
Przede wszystkim zaś: zmądrzeć. To może być najtrudniejsze, no ale przecież coś trzeba zostawić na następny rok.
Z sukcesów minionego roku:
Z dumą stwierdzam, że posiadam przyjaciół. I oni mnie posiadają.
I to, że nadal czytacie niniejszy wpis. A to już osiemdziesiąte trzecie zdanie!
* w zasadzie ta najkoszmarniejsza nie ujrzała nigdy światła wirtualnego; i nie mówię tu o tym wierszu napisanym w siódmej klasie
** Jakobe Mansztajn. Polecam, pewnie nie pierwszy raz.