Pewnego dnia stajesz w miejscu. Zatrzymujesz się nagle. Nieważne, co właśnie robisz. Myjesz zęby, patrzysz w niebo czy kupujesz bułkę. Wszystko działa, jak dotąd: woda leci z kranu, zachmurzenie umiarkowane, pani nie ma reszty. A ty ani drgniesz. Masz przed oczami czarne objawienie: własną niemoc sprawczą. Świat nic sobie nie robi z twoich czystych zębów. Deszcz spadnie niezależnie od zaplanowanej garderoby. Zjesz śniadanie czy nie - nic to nie zmieni. Nie jesteś żadną istotną postacią na tej scenie. Twoja rola znaczy mniej niż nieme drzewo w szkolnym przedstawieniu. Zawsze o tym wiedziałeś, ale dzisiejsze, ranne lustro wykrzyczało ci to w twarz. Nieruchomą i milczącą. Odrętwienie.
Przed marazmem się ucieka. Najłatwiejszy i najgorszy sposób na problemy. Chyba, że bieg ten jest jednocześnie pogonią za celem.
Jakiś czas temu pisałam o spełnianiu marzeń. Krótki tekst, w którym zawarte było więcej, niż mieszczą najobszerniejsze traktaty filozoficzne. Kluczową treścią zapakowaną w zdawkowe słowa było zagrożenie, jakim są dla nas samych zbyt nisko umiejscowione dążenia. Zakładać osiągnięcie czegoś, co wydaje się być do zrobienia – to porażka. Trucht na lekki pagórek. Na jego szczycie nie ma spektakularnych widoków. Stawienie czoła prawdziwej, kolosalnej górze – dopiero to może dać smak satysfakcji w ustach. Koniecznie metaliczny - niczym krew, słony - niczym pot, intensywny jak wysiłek włożony w zdobycie wyżyn swoich dyspozycji.
Co zatem mogło być moją górą – celem, której zdobycie miało tak boleć, by przynieść ukojenie i przetrzeć mgłę? Jeśli nie potrafisz ustalić nic nadzwyczajnego do pokonania, weź coś, co udało ci się już osiągnąć i pomnóż przez dwa.
I tak zrodził się zuchwały plan. 21 kilometrów i 97,5 metra.
Tak, lecz plan to jedno, a wykonanie – drugie. Zwłaszcza, gdy nigdy nie przebiegło się więcej, niż 14 kilometrów, a do rzeczonego startu został… miesiąc.
Ale nie ma to, jak wsparcie przyjaciół. Mając takiego Trenera jak ja, każde niemożliwe może się urzeczywistnić. Nawet półmaraton w wykonaniu blondynki. Dodać trzeba: kompletnego amatora w biegach długodystansowych.
Jak się prędko okazało, samozaparcie to nie wszystko. Organizm szybko ściągnął mnie na ziemię. By nie wdawać się w szczegóły powiem tylko: bolało. Zaprzyjaźnij się z bólem, a już nigdy nie będziesz samotny. Dobre sobie. Kiedy chcesz przegonić czarne plamy, kontuzja równa się frustracja. Dziesiątki mądrych, doświadczonych głów miało mnóstwo pomysłów; ilu myślicieli, tyle teorii i terapii. Maści rozgrzewające kontra chłodzące, ćwiczenia rozciągające kontra wzmacniające, nieodpowiednie buty czy zła technika biegu, krzywe plecy, za krótka noga, zdeformowana stopa, problem w diecie bądź nieodpowiednim nawadnianiu… Do tego ta cholerna książka*, która w miesiącu poprzedzającym pierwszy długi bieg wywróciła moje pojmowanie biegania do góry nogami. Dosłownie. Tarahumara. Indianie biegający setki kilometrów w górzystym terenie, mając na nogach prowizoryczne obuwie. Skórzane, własnoręcznie wykonane, naprawdę minimalistyczne sandały. Żadne tam specjalistyczne, amortyzowane Asicsy, wyposażone w pakiet technologicznych bajerów, wspomagających i ochraniających stopy, nogi i co się tylko jeszcze da. Tarahumara biegają bez tych wspomagaczy i biegają nieludzko dobrze. Obok nich człowiek-legenda, Caballo Blanco, białas, który porzucił cywilizację i odważył się wejść w świat urodzonych biegaczy. Otrzymałam instrukcje, by książkę przeczytać, ale wziąć z niej tylko tyle, ile trzeba. Znaczy: nie wariuj kobieto, naucz się spokoju i przekładaj treści na naukę indywidualnie dopasowaną do ciebie i twoich potrzeb. Nie udało się. Ta książka w bardzo nietrafiony czas próbowała mi udowodnić, że najlepsze buty są najgorsze, ponieważ ludzie zostali tak zaprojektowani, by biegać boso. Stopa, idealna boska konstrukcja rozleniwia się w obuwiu, zwłaszcza takim, które pozwala jej na próżniactwo. Czyli, podążając tą ścieżką, kupując moje superwypasione Brooksy, za dwa razy większe pieniądze dostałam dwa razy więcej bólu. No i draka gotowa. Obwiniałam o swoje słabości wszystkich świętych, łącznie z autorem książki, dopiero na końcu siebie. Desperacja narastała, wiara nikła. Do czasu, gdy w trakcie lektury trafiłam na ten oto fragment:
…prawdziwy sekret Tarahumara: otóż oni nigdy nie wyrzucili z pamięci miłości do biegania. Pamiętali, że bieganie było pierwszą prawdziwą sztuką uprawianą przez ludzkość, naszym najpierwszym natchnionym dziełem.
Tylko tyle i aż tyle. Włącz uśmiech, wycisz myślenie, wyłącz kombinowanie. Po prostu biegnij i się tym ciesz. Koniec końców, co mogłam, to zrobiłam. Założenie: pełen luz i zabawa. Do chwili startu nie do końca zrealizowane, ale to pomińmy. Po wystrzale zaś świat się zmienił. Pozwolę sobie w tym miejscu na jeszcze jeden cytat, tym razem z innego dzieła, autorstwa pewnej zacnej zebry: bieganie jest superaśne!** Tydzień temu z pewnością takie było.
A meta… Na mecie schodzi z ciebie całe ciśnienie, wywołane przez obiekcje dotyczące własnych możliwości. Balon nadmuchany do niewiarygodnej objętości odfruwa z piskiem. Pokonałeś swoje demony. Przegoniłeś je. Jesteś zwycięzcą. Zwycięzcy czasem płaczą.
Wracając jeszcze do cytatów. Człowiek nie przestaje biegać, dlatego że się starzeje. Człowiek się starzeje, dlatego że przestaje biegać. Nie mogłam sobie odmówić.
Kilka dni temu Caballo Blanco wyszedł na swój ostatni bieg. Chciałam nie pisać o swym pierwszym półmaratonie, ponieważ dla prawdziwych biegaczy to „tylko połówka”. Wiadomość o odejściu Caballo zmieniła tę decyzję. Dopiero co się dla mnie narodził, a już umarł. Tydzień temu, w Poznaniu, biegłam trochę dzięki niemu, dlatego dedykuję mu mój prywatny tryumf. Wiem już też, że presja biegu po wynik jest ok., ale to nie jest pierwszy powód, dla którego się biega. Nawet nie drugi. Dzięki, Caballo.
Korzystając z okazji i panegirycznego charakteru, jaki obrał niniejszy wpis, składam na forum podziękowania dla wszystkich, którzy trzymali kciuki. Szczególnie zaś dziękuję tym, którzy faktycznie i fizycznie przyczynili się do mojej osobistej wygranej. Szanowny Trenerze***, Drogi Dyrektorze Sportowy, niesamowity Klubie Kibica – co się będę rozwodzić, sami wiecie.
Co znaczy wierzyć? Wierzyć znaczy walczyć.
* C. McDougall, Urodzeni biegacze
** No co, bajek nie oglądacie?
*** Osoby zainteresowany usługami Najlepszego Trenera na Świecie proszone są o kontakt. Jako pośrednik pobieram dziesięć procent. Płatne z góry.