Po tak intensywnym paśmie wydarzeń, podczas których organizm mój zmuszany był do aktywności na wysokiej częstotliwości, należało pomyśleć o regeneracji. W końcu ile można się spinać. Każdy ma prawo do odrobiny relaksu. Mówiąc relaks miałam na myśli leniwą sobotę w pidżamie, domowe spa, obłożenie się zaległymi czasopismami lub wetknięcie nosa do książki*, która nie przestała na mnie patrzeć z wyrzutem. Odrobina leniwego egoizmu. Wszystko po to, by zrzucić z barków ten trzymający od dawna ucisk i – oczywiście - by zapomnieć o poniedziałku i innych mało przyjemnych kwestiach. Zupełne wyłączenie na bodźce zewnętrzne. Udało się może owo wyłączenie, ale nie dzięki odprężeniu, a michałówce.
Kto ciekawy, zapraszam. Jest taki lokal w Sopocie, nieco oddalony od wydeptanego traktu, znajdujący się w Domu Nauczyciela. Zwie się bodajże Belfer. Pachnie peerelem? I słusznie. Wchodząc na teren Belfra, cofasz się o jakieś 30 lat. Miejscowa kuchnia podobno ma kilka specjalności, nie próbowałam. Mogę się wypowiedzieć jedynie na temat frytek (bez rewelacji) i michałówki właśnie. Ta ostatnia to popisowa nalewka zakładu. Podawana w kryształowych karafkach, rozlewana do kieliszków, w których z winy specyfikacji nie może zbyt długo przebywać, dlatego należy je czym prędzej opróżniać. I teraz niespodzianka: wyczuwalnie pędzona na cytrusach. Wskazuje na to zabarwienie i posmak. Rozwijając wątek smaku, to zdecydowanie pierwsze skrzypce (i trąbki i bębny i akordeony, a nad ranem piskliwe organki) gra w tej bajce spirytus. Albo inna moc, w każdym razie nieczysta.
Co bardziej sprytni zapytają, czy to może jakaś konkurencja dla cytrynówki z wesołego domku. Powiem tak: jeśli ktoś nad subtelną przyjemność stawia sobie szorstką radochę a od wyrafinowanej degustacji woli prostą, nastawioną na rauszowe doznania konsumpcję, to i owszem. Szkoda dla nich wówczas sławetnej cytrynówki. Ona nie jest dla każdego, na nią trzeba zasłużyć. W zasadzie to zastanawia mnie, czy nie nadać jej jakiegoś specjalnego imienia. Otwieram konkurs na nazwę, propozycje proszę składać w nieprzekraczalnym terminie kolejnego nastawu.
Wracając do michałówki. Była urodzinowa, michałowa. Świętowanie święta rzecz, ale kiedy w sobotni poranek (gdzieś w okolicach jedenastej) budzisz się i masz przed oczami kalejdoskop wczorajszych wrażeń, a planowałeś spokojny, kulturalny, kojący zszargane zdrowie weekend, to przychodzi do splątanej głowy jedna myśl: michałówka to podłość bytu. I rozumiesz ból pana Andrzeja, który jest jak motyl przesadnie zmęczony**. I tę prostą prawdę: alkohol ma dobre, ale też złe strony. Melodia szumi w uszach, towarzyszy ci cały potargany dzień. Z jednym się tylko nie zgadzasz w tym momencie cichego cierpienia: nie rozumiesz dalece posuniętego optymizmu autora, gdy ten intonuje ja wam mówię jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze ale nie najgorzej jest. Wszystko wszystkim proszę pana, ale zachowajmy trzeźwą ocenę niezbyt korzystnej sytuacji.
Nie udało się za pierwszym, to musi się udać za drugim podejściem. Młodość ma swoje prawa, ale organizm swoje granice - i kategorycznie zażądał spowolnienia chciwej pasji życia. Ja tam kłótliwa nie jestem, się zgodziłam. Pokłosie tej uległości da się zauważyć w postaci częstszej paraliterackiej (wy)twórczości z jednej strony i – z drugiej - w napoczęciu kolejnej książki. Przyznać jednak muszę, że jako czytelnik jestem niereformowalna – trzy zrezygnowane pozycje leżą na półce łypiąc spode łba z nadzieją. Każdej z osobna poświeciłam kilka chwil, rozdziałów, połechtałam jak kobietę komplementem i kwiatami – po czym zostawiłam na rzecz innej. Rzeczywistość jest brutalna. Do wszystkich jednak mam zamiar wrócić. A one, głupie, czekają. Wybaczcie jednak, nowa lekturowa miłość bije je w aktualnym rankingu. Ale o tym innym razem.
* albo książek; o tym później
** http://www.youtube.com/watch?v=VQkd0wPOt0c