Obok rzeczy, które trzeba (myć zęby,
wybaczać bliźnim), wypada (nosić czyste gacie, być pro- lub antygender*), są
też rzeczy, które można. Z wszystkich powyższych najprzyjemniejsze i
najbardziej regularne. Ów czynnik przyjemności, jeśli - dajmy na to - związany jest
z wymierną korzyścią, może powodować proces przesunięć z pozycji można na wypadałoby, skąd już niedaleka droga do winno się. W ten sposób jednostkowe hobby staje się masowym imperatywem
całych społeczności. Przykładowo: uprawianie sportów. Amatorskie uprawianie. Bardzo
niewinny wycinek aktywności, wszakże sport uprawiać i można, i należałoby, więc
w zasadzie trzeba. Gdy jednak praktykujących wyznawców można więc trzeba zaczyna chrzcić się więcej i więcej, do gry wchodzi
element współzawodnictwa. Określenie amatorski
zaczyna się wówczas stopniować, skutkiem czego nie wypada już tylko biegać,
trzeba robić maratony. A w zasadzie dlaczego ograniczać się do jednej
dyscypliny, zróbmy sobie triatlon. Albo wbiegnijmy tam, gdzie innych nie było. Po
to, by spektakularny sukces utrwalić oryginalnym zdjęciem, koniecznie (acz od
niechcenia) upublicznionym. Ekshibicjonizm takowy bliski jest innej gremialnej
hipnozie, którą najogólniej określić można mianem podsumowań. Rejestr zysków i
strat cyklicznie tworzony w dniu urodzin bądź z końcem roku, zawsze pod
tytułem: tym razem będzie lepiej. Nawet, jeśli wersja oficjalna (czytaj: ta na
facebooku) jest zgoła optymistyczna, czyli okraszona sukcesami. Z założenia
bowiem najpierw czekamy, by stary rok się skończył, zaraz potem zaś liczymy, że
nowy będzie lepszy. Frajerstwo żyje w narodzie. Od tych naiwnych praktyk
absolutnie się nie odżegnuję. Zestawienia, bilanse, założenia, plany –
zrealizowane czy nie, generowałam wciąż nowe. Bo tak się przyjęło, tak wypada,
dla samego siebie czy bardziej dla innych. Każde kolejne résumé powstawało w
opozycji do minionego. Zawsze jest coś, na co się czeka, coś ekstra, co ma
(bądź mogłoby) przyjść, na co trzeba zapracować lub po prostu dotrwać.
I teraz też tak jest. Ani to koniec
roku, ani urodziny, ale przyjmijmy, że moment przejściowy. Bez zbędnych tłumaczeń
– jest kapitalnie. Gdyby pokusić się na przegląd roku 2013, można by sklecić
niezłą kompilację tragedii, komedii, romansu i dokumentu socjologicznego,
fachowy paradokument naszpikowany zwrotami akcji, lecz przede wszystkim uwieńczony
happyendem. Serio, nie ma co
narzekać. Ani do czego się przyczepić. W zasadzie można by /wypadałoby / czyli trzeba by wziąć się i
ozłocić, po czym postawić na postumencie i prezentować, tak ładnie jest. Ale nie.
Bo czymże by była natura Polaka, gdyby nie szukał dziury w całym, a nawet w
połowie. Swoją drogą, mogliby ogłosić zawody w wyszukiwaniu problemów,
wygralibyśmy nawet będąc w siódmym z nieb. I ja w tym gronie, mistrzyni kręcenia
krzywym nosem. Mimo tego, że jest lepiej, niż kiedykolwiek, ja – owszem – raduję
się, lecz nie niezmiernie. Odwlekam Radość Wielką na potem, owo wyidealizowane Potem. Skreślam dni w kalendarzu i
liczę, ile jeszcze, by móc w końcu usiąść i zachłysnąć się własnym fartem.
Takim idąc tropem dochodzę do wniosku,
co następuje: chyba nas wszystkich zdrowo przekrzywiło. Mamy coraz więcej, co
zamiast wzrostu zadowolenia wyzwala tylko większe pokłady grymasu. Oto więc ja wygładzam
swe wejrzenie, i to też polecam wszystkim dookoła. Mianuję się apostołem ukontentowania.
Ej, człowieku, nie marudź. Jest dobrze.
I dajcie już spokój biednemu Żyle.