No dobra. Choć zarzekam się, że moje bieganie jest dla przyjemności, nie dla bicia rekordów, to przyznać muszę, że nieśmiała myśl o starcie w jakimś masowym biegu mi towarzyszy. Intencja sformułowana dość dawno, ale bliżej niedoprecyzowana. Że nie tak od razu, że za jakiś czas i bez parcia na wynik. Wiecie, dla rekreacji, satysfakcji, paru fotek czy tam medalu na ścianie. Byle dobiec do mety, takie pitu pitu po trasie. Ble ble ble. Wiecie.
Pierwszy medal* prawie pojawił się w maju, ale konfiguracja czasoprzestrzeni nie sprzęgła się z układem planetarnym i ostatecznie nic z tego nie wyszło. Jak z wieloma innymi rzeczami. Dlatego należy robić, nie gadać. Ćwiczę tę umiejętność, powoli zaczyna wychodzić. W ramach praktyki zapisuję się na bieg i po pierwsze: wystartuję a po drugie: się nie skompromituję**.
Pytanie, dlaczego chcę startować, choć wcale nie jest mi to potrzebne? Ponieważ bieganie to dość samotny sport. Jesteśmy gatunkiem stadnym, więc (z małymi wyjątkami) szukamy towarzystwa. Bieganie od tej reguły nie odstaje. Wiadomo, lepiej w tłumie. Nawet narzucającym mordercze tempo. Jakoś tak się zadziało, że dyscyplina ta zrobiła się ostatnio szalenie popularna. Biegać jest modnie. Nagle zauważamy obfitość specjalistycznych pism, audycji, programów, stron internetowych, na zorganizowanych imprezach kończąc. I to nawet cyklicznych, typu: pobiegajmy sobie razem, będzie fajnie. No i jest, tyle że nie wszystkie te spotkania są dla wszystkich i nie zawsze jest do nich łatwy dostęp. Najczęściej żeby nie trenować samemu, trzeba po pierwsze znaleźć kogoś, kto zechce z tobą drałować, i po drugie biega na podobnym poziomie. To nie jest takie proste. Na przykładzie: od niedawna mam kompana do biegania. Kompan(ka) jest jeszcze większym amatorem, niż ja. Mówię „jeszcze”, bo jak tak dalej pójdzie, to będę musiała mocno spinać poślady, by dotrzymać kompanowi kroku. Postęp i zacięcie godne uznania, chylę czoła. Gdyby jednak samozaparcie kompana nie biło wszelkich dostępnych ludzkiej percepcji skal, zsynchronizowanie nasze byłoby trudne, by nie rzec: niemożliwe. Czynnikiem spajającym jest tu bezsprzecznie obustronny entuzjazm. A że podjudza go z jednej strony perspektywa węższego odbicia w lustrze, a z drugiej głosy w głowie, to mało istotne. Ważne, że mamy ochotę wspólnie liczyć mijane drzewa i gubić litry potu. Pozdrowienia dla kompana!
P.S. Usłyszałam wczoraj (dziś w zasadzie) od nowo poznanej, czyli z założenia bezstronnej osoby, że mam tendencję do umniejszania swoich możliwości. Nie wiem, może. Jeśli tak faktycznie jest, to zapewne dlatego, żeby nie zapeszyć. Podświadome chuchanie na zimne. Ale dobrze, postaram się, by w sobotę nie było pitu pitu, tylko porządny run. Czy stolica słyszy? Niech stolica pomięta, że obiecała pobiec w gdyńskim Biegu Niepodległości. Tutaj jest dużo przyjemniej, zapewniamy wiatr od morza podczas biegu i kamikadze z kradzioną cytryną po.
* dla niewtajemniczonych: medal dostaje każdy, kto dotrze na własnych nogach do mety
** definicja wyrażenia „nie skompromitować się” nadal ewoluuje