sobota, 2 lutego 2013

z cyklu: obejrzane. Drogówka

by stało się zadość tradycji, nieczęste wspólne z O. piątkowe wyjścia poświęciłyśmy na kolejny film Smarzowskiego. Widocznie lubimy odpoczywać od własnych krzywd oglądając cudze. Smarzowski ma to do siebie, że dokładnie planuje nam takie wieczory: sadza w kinowych fotelach, nie proponuje popcornu - bo ów źle komponuje się z metalicznym posmakiem krwi, życzy udanego seansu - acz ostrzega przed zbytnim rozluźnieniem. Zahartowany konsument kultury wie to wszystko i do recepcji podchodzi z doświadczonym spokojem. Komedia to nie będzie. Każdorazowo jednak Smarzowski z takich przygotowanych kinomanów robi sobie prywatne widowisko i reżyseruje drugi plan, którego aktorzy nie otrzymują gaż, a nawet sami płacą za odgrywane przez siebie role zgiętych w pół, zastygłych w trwodze odbiorców kultury trudnej. Pan reżyser leje ich po mordach, a oni mu dziękują, że nie są na miejscu tych pierwszoplanowych, czyli że jak gwałt - to najwyżej mentalny, jak śmierć - to złudzeń. Potem jeszcze muszą zapłacić za wychyloną w milczeniu porcję chmielu, nadal w tej samej, niezdrowej dla kręgosłupa pozycji. Dobrze, że można podeprzeć się barem. Poprojekcyjna dyskusja urywa się, nim się zacznie. I tak mniej więcej wyglądają te piątkowe, obliczone na rozrywkę, noce.
Przewidywania wobec Drogówki były więc jasno zdefiniowane. I w zasadzie harmonogram wieczoru został utrzymany. Była cisza w kinie, było gaszenie filmu raciborskim, pesząca radość z posiadania tylko swoich problemów. Ale coś zakłócało repertuar, nie do końca smakowało jak szarlotka z pieprzem. Może chodzi o to, że pan Wojtek tym razem nie znokautował. Zrobił swoje i nie zawiódł, ale zabrakło pourazowych obrażeń. Pacjent będzie żył. Większe zmiany w psychice wywołał nie tyle sam film, co reklamy. A raczej ich brak. Ogłupiały widz nie potrafi się w nowej sytuacji odnaleźć. Zamiast skupiać się na fabule kombinuje, co jest nie tak. Jak wówczas, gdy po raz pierwszy zobaczył smerfy w kolorowym telewizorze. Niby te same, ale jakieś inne.