by
stało się zadość tradycji, nieczęste wspólne z O. piątkowe wyjścia poświęciłyśmy
na kolejny film Smarzowskiego. Widocznie lubimy odpoczywać od własnych krzywd
oglądając cudze. Smarzowski ma to do siebie, że dokładnie planuje nam takie
wieczory: sadza w kinowych fotelach, nie proponuje popcornu - bo ów źle komponuje
się z metalicznym posmakiem krwi, życzy udanego seansu - acz ostrzega przed
zbytnim rozluźnieniem. Zahartowany konsument kultury wie to wszystko i do
recepcji podchodzi z doświadczonym spokojem. Komedia to nie będzie. Każdorazowo
jednak Smarzowski z takich przygotowanych kinomanów robi sobie prywatne widowisko
i reżyseruje drugi plan, którego aktorzy nie otrzymują gaż, a nawet sami płacą
za odgrywane przez siebie role zgiętych w pół, zastygłych w trwodze odbiorców
kultury trudnej. Pan reżyser leje ich po mordach, a oni mu dziękują, że nie są
na miejscu tych pierwszoplanowych, czyli że jak gwałt - to najwyżej mentalny, jak śmierć
- to złudzeń. Potem jeszcze muszą zapłacić za wychyloną w milczeniu porcję
chmielu, nadal w tej samej, niezdrowej dla kręgosłupa pozycji. Dobrze, że można
podeprzeć się barem. Poprojekcyjna dyskusja urywa się, nim się zacznie. I tak
mniej więcej wyglądają te piątkowe, obliczone na rozrywkę, noce.
Przewidywania wobec Drogówki były więc jasno zdefiniowane. I w zasadzie harmonogram wieczoru
został utrzymany. Była cisza w kinie, było gaszenie filmu raciborskim, pesząca radość
z posiadania tylko swoich problemów. Ale coś zakłócało repertuar, nie do końca smakowało
jak szarlotka z pieprzem. Może chodzi o to, że pan Wojtek tym razem nie
znokautował. Zrobił swoje i nie zawiódł, ale zabrakło pourazowych obrażeń. Pacjent
będzie żył. Większe zmiany w psychice wywołał nie tyle sam film, co reklamy. A raczej
ich brak. Ogłupiały widz nie potrafi się w nowej sytuacji odnaleźć. Zamiast skupiać
się na fabule kombinuje, co jest nie tak. Jak wówczas, gdy po raz pierwszy
zobaczył smerfy w kolorowym telewizorze. Niby te same, ale jakieś inne.