Para, jakich mało. On w typie
wujka z wąsem, w staroświeckiej koszuli o zbyt długich (choć krótkich)
rękawach. Obowiązkowo w komplecie z szerokim krawatem i wypchaną teczką. Lekko
przysadzisty, łysiejący, niedzisiejszy. Ona - szczupła blondynka w modnej fryzurze,
ubrana bez zarzutu, energiczna i skrajnie niepasująca do męża. Mieszkają w
bloku z wielkiej płyty, chyba nie mają dzieci ani wysokiego statusu
społecznego. Widzę ich razem codziennie, o tej samej porze, jak schodzą po
długich schodach ze wzgórza lub dalej, pod moim oknem. Wyglądają nieco
zabawnie, nie tylko ze względu na dzielące ich, widoczne gołym okiem różnice,
ale też dlatego, że zawsze trzymają się za, nie pod ręce, co przy ich wspólnej
aparycji i wieku - mogą mieć około pięćdziesięciu lub więcej lat - wywołuje
mimowolny uśmiech. Ale nie szyderczy, raczej tkliwy, bo obraz tej pary jest
ujmujący. Pytanie: dlaczego? Skąd ta czułość, którą we mnie wzbudzają, zamiast
narzucającej się ironii? Odpowiedź kryje się w miejscu, z którego wychodzą i do
którego każdego dnia wracają, przyciągani wielką siłą miłości.
Tak naprawdę ten wpis nie jest o
nich. Przykład osobliwej pary z sąsiedztwa miał mi posłużyć za punkt wyjścia. Jedno
z dłuższych wyjść - zbieram się i zebrać nie mogę od dłuższego czasu, mając żenujące
poczucie, że im bardziej zwlekam, tym gorzej dla mnie. Bo cóż z tego mojego
pisania, jeśli nie użyję go do rzeczy naprawdę ważnych?
Tyle teorii, okazało się bowiem,
że chęci to jedno, odwaga - drugie. Próbowałam - trochę z tchórzostwa, trochę
wykręcając się literackim krojem bloga - osiągnąć cel okrężną drogą, używając
symbolicznych opowiastek lub lakonicznych, niby przypadkiem wypuszczonych zdań,
które mogły, choć nie musiały, naprowadzić czytelnika na dobry trop. Biorąc pod
uwagę moją skłonność do zamazywania czytelności tego, co i tak przenośne, mało kto
miałby szansę na właściwy odbiór. I chyba mi to odpowiadało, stwarzało pozory
wykonania zadania, zapewniając jednocześnie bezpieczny spokój.
Kiedy zrozumiałam, że takie
półśrodki nie załatwiają sprawy, zaczęłam rozglądać się za ludźmi, których
mogłabym użyć jako modeli i tym samym odciągnąć uwagę od siebie. To w zasadzie
było proste - poznaję coraz więcej osób, które idealnie wpasowują się w
pożądany wzór. Opowiadając czyjeś historie uzyskałabym język autentyczności i
tak poradziłabym sobie z kwestią skuteczności przekazu. Ale i ten wybieg nie spełniał
podstawowego warunku: nie byłby tak naprawdę moim głosem, jedynie relacją z
poczynionych obserwacji.
Dlaczego tak trudno mówić o
sobie? Czego się obawiałam? Rzecz jasna tego, co pomyślą o mnie inni. Ci
zanurzeni we współczesnych standardach, nastawionych na człowieka jako obiektu
do hołubienia, z czym wiąże się nieustanny pęd do dawania mu wygody, konkretu -
gotowej, łatwej do przełknięcia papki,
wzbogaconej wzmacniaczami smaku, zapachu i przyjemności. Wszystko, co nie jest
udogodnieniem, co zabiera człowiekowi choć trochę z jego widzimisię, zaczyna
być niepopularne, i w szybkim tempie prowadzi do przeorganizowania norm i
detronizacji dawnych wartości. W świetle takich nowych zasad to, co chcę
powiedzieć przez wielu odebrane będzie z grymasem, a ja zostanę posądzona o
wdepnięcie w skrajność. Choć wiem, że o to właśnie chodzi. Obawiałam się
pewnego napiętnowania, użyję nawet mocnego słowa - prześladowania, które tak
naprawdę wcale nie jest przesadzone. To doskonałe podłoże do dania świadectwa.
I nie było co tyle zastanawiać się nad formą, bo do takich celów wymowa i
mądrość, której nie zdoła się oprzeć żaden oponent, po prostu zostaje nam dana.
Wróćmy do zakochanej pary spod
bloku. Co jest w nich takiego, że ich rysuję, chcąc oddać swoje własne kolory?
Napomknięta już mimochodem miłość. Ale nie ich wzajemna, męża do żony i żony do
męża, a największa, jaka istnieje. Miłość Boga do nas. To ona pozwala nam kochać
mimo wszystko.
Tym, którzy dobrnęli do tego
miejsca i z powodu poprzedniego akapitu mają zamiar zakończyć lekturę, chcę
powiedzieć jedno: sam fakt, że to czytasz, jest ogromną łaską. Równie wielką,
jak decyzja, bym w końcu odważyła się opublikować świadectwo mojej wiary w
Jezusa. Z pełną świadomością tego, że podobne deklaracje nie są powszechne,
również w moim najbliższym otoczeniu. Wprawdzie większość moich bliskich i
"dalszych" deklaruje się katolikami, lecz u wielu na tym koniec. Nic
się z tą przynależnością religijną nie wiąże. Myślę, że najczęściej powodem
jest wspomniana już wygoda. Chcielibyśmy dostosować Boga do siebie i naszych
wyobrażeń, nie odwrotnie. Wszystko, co nam w wierze nie pasuje, niejako
uprawnia do tego, by być letnim. Ogromne ryzyko, bo powiedziane zostało - obyś
był zimny albo gorący! Nie chcę nawet myśleć, jaki los czeka letnich i drżę,
bym i ja w ostatecznym rozrachunku nie została do nich zaliczona. Żeby było
jasne - nikogo nie piętnuję. Byłam nie lepsza, jeśli nie gorsza, długie lata.
Do tego stopnia, że każdą krzywdę, niepowodzenie lub beznadzieję wiązałam z
brakiem zainteresowania Boga moją osobą. Myślenie: skoro On nie ingeruje w moją
dolę (nie istnieje?), ja pozwalam sobie na urządzenie jej po swojemu. Czyli
zwolniłam się z wszelkich niewygód, w pierwszym rzędzie z modlitwy. Więcej,
wymyśliłam sobie, że można się modlić inaczej, na przykład pójść na łąkę i
pokontemplować kwiatki. Nie mówiąc już o zaniedbaniu sakramentów i
"przykładzie", jaki dawałam swoim życiem. Bez wdawania się w szczegóły
- prosta droga do samozagłady. Mimo tego, że nie orientowałam się w tym
postępującym procesie, moje teksty przeniknięte były mieszanką katastrofizmu (który
myliłam z melancholią) i cynizmu (według tamtej mnie - humoru). Zarzekałam się,
że wytwory mojej pisaniny są czystą kreacją i nie mają nic wspólnego ze mną,
tymczasem instynktownie wplatałam wołanie o pomoc w opowiadane fikcyjne historie.
Ale tego już nie ma. Wszystko oddałam Panu i - to jest naprawdę niesamowite -
On to naprawdę skasował! Ważne, aby to zrozumieć. Bóg zgładził grzech -
wysłużone hasło chrześcijan - niesie taką dawkę optymizmu, jakiej nie dadzą
żadne pieniądze ani pozycje. Oczywiście potrzebny jest nasz wkład, autentyczna
skrucha i wyznanie zła, które nas tłamsi. W ten sposób nieustannie mamy szansę
doznawać nawrócenia. Konfesjonał to nasza droga do wolności.
Każde nawrócenie to proces.
Niektórzy potrzebują na niego wielu lat. Czasem nieodzowna staje się pomoc
innych ludzi. Ja takie wsparcie otrzymałam i bardzo chciałabym choć jednej
pogubionej osobie pomóc w podobny sposób. Jest co robić. W Polsce mniej niż 40%
katolików uczęszcza na Msze święte, odsetek przyjmujących Komunię świętą jest
ponad połowę mniejszy. We Francji sześć procent licealistek dokonała zabiegu
aborcji. Jeszcze nie doszliśmy do siebie po fali czarnych protestów. W krajach zachodniej Europy zamykane są ośrodki adopcyjne, nie
realizujące polityki adopcji przez pary jednopłciowe. W samej Polsce rocznie
dochodzi do ponad 60 tysięcy rozwodów, spada też liczba ślubów kościelnych. Chrześcijańskie
święta, łącznie z tymi najważniejszymi, Bożym Narodzeniem oraz Wielkanocą,
laicyzują się. Zamiast narodzin i śmierci Zbawiciela adoruje się przebranego w czerwony kubraczek dziadka wykreowanego przez Coca-Colę lub kicające zajączki. Gubimy
się w natłoku nowinek technicznych i społecznych, przestajemy rozróżniać płcie,
zaczyna nam być wszystko jedno - byle było wygodnie. Zewsząd słychać głośny
krzyk atakujących Kościół. Co więcej, prześladowania chrześcijan na całym
świecie nikną w serwisach informacyjnych. Ważniejszym newsem staje się banda około
setki rozkrzyczanych polityków bawiących się w blokadę sejmu. Tymczasem chrześcijanie
są najbrutalniej dyskryminowaną grupą religijną na świecie, głównie przez
islamskich ekstremistów - organizacja "Open Doors" podaje liczbę
ponad stu milionów aktualnie prześladowanych ludzi wierzących w Jezusa, m.in. w
Korei Północnej, Iraku, Afganistanie, Syrii, Pakistanie, Sudanie, Iranie, Libii
i innych krajach, których łącznie jest 50. Owe prześladowania nie są jedynie
dyskryminacją socjalną czy polityczną, to również mordy, ataki, podpalanie
kościołów. Ale nas to jakby nie dotyczy, zdajemy się o tym nie wiedzieć. Mamy
swoje problemy. Stu polityków. Co nas może obchodzić sto milionów braci i
sióstr w wierze.
Podkreślam, że i ja nie jestem
bez winy. Mnie też jest komfortowo w wolnym kraju, niczego mi nie brakuje, mam
rodzinę, pracę, dom - w takiej konfiguracji łatwo wierzyć w Boga i Jego
miłosierdzie. Mimo wszystko, uwierzcie, trudno o tym mówić, tym bardziej, że
nawracam się nieustannie. Potykam się każdego dnia. Ale już nie upadam. Gdy
ogarniają mnie zwątpienie czy zniechęcenie, a dzieje się to często, wiem, co powinnam
robić. A bywa, że się nie chce. Cóż, w takich momentach najczęściej się nie
chce. Co jednak chciałam wam przekazać - od kiedy walczę z byciem letnią,
otrzymuję wiele łask od Pana. Czasem ich nie dostrzegam i nie doceniam. Jestem
niedoskonała, słaba, nawet ślepa. Tym bardziej piękne są chwile, gdy dociera do
mnie Słowo. Bardzo sobie życzę, by mnie udało się dotrzeć z owym Słowem do
kogoś, kto Go potrzebuje. A potrzebujemy wszyscy. Ono nas karmi.
Teraz coś dla tych, którym blisko
do ateizmu. Bóg istnieje. Możesz w Niego nie wierzyć, ale On wierzy w ciebie.
Tym, którzy wątpią, polecam Chrześcijaństwo
po prostu, krótką książkę C. S. Lewisa, w której autor rozumowo udowadnia,
że Bóg musi istnieć. Dedykuje ją zresztą tym,
którzy chcieliby wierzyć, ale intelekt im nie pozwala. Ma to o tyle większe
znaczenie, że jako pisarz, któremu było bardzo blisko do filozofii, sam
przeszedł ogromną przemianę i w wieku niespełna 33 lat (!) porzucił ateizm i
wrócił na łono Kościoła (wprawdzie nie katolickiego, choć nazywano go
najbardziej katolickim spośród protestantów). W owej książce, która jest
zapisem audycji radiowych przeprowadzonych podczas II wojny światowej, wychodzi
od tego, że ludzkość, niezależnie od kultury czy kontynentu, przekonana jest o
istnieniu pewnego rodzaju zachowania, które można nazwać przyzwoitością,
moralnością, prawem natury. Jednocześnie nie żyje zgodnie z tym prawem. Ktoś
jednak musiał stworzyć ową wpisaną w człowieka świadomość dobra i zła. Ateiści
zasadzają swoje myślenie na tym, że wszechświat jest bez Boga, ponieważ jest
okrutny i niesprawiedliwy. Tylko skąd się wzięła owa idea
"sprawiedliwości" i "niesprawiedliwości"? Nikt nie może nazwać
linii "krzywą", o ile nie posiada pojęcia linii prostej. Gdyby więc
wszechświat nie miał sensu, nigdy nie powinniśmy się zorientować, że tego sensu
brakuje. To zaledwie punkt wyjścia Lewisa, dalej udowadnia, dlaczego
chrześcijaństwo, i dlaczego takie, a nie inne. Tyle Lewis.
A ja? Mogę zaproponować to, co
niegdyś zalecono i mnie samej. Musisz zacząć od pokochania siebie. Ponieważ, by
prawdziwie i szczerze pokochać Boga, trzeba oczyścić własne podwórko. Będziesz miłował swego bliźniego JAK SIEBIE
SAMEGO. Paradoksalnie to najtrudniejsze. Mamy sobie za złe własne niedoskonałości,
braki, ułomności, niepowodzenia. Trzeba nauczyć się z nimi godzić. Granica jest
cienka, łatwo bowiem wpaść w pychę, uznać się za lepszego, wiedzącego lepiej -
od innych, od Boga. Pycha to jeden z największych grzechów, z którego rodzą się
inne. Jak marny byłby nasz los, gdyby Chrystus ich nie zgładził. Tylko trzeba
pamiętać, że do zbawienia potrzebny jest też nasz udział.
Idzie nowy rok. Życzę Wam i sobie,
by był wypełniony Bożymi łaskami. Byśmy odnajdywali drogę do Jezusa. Ona
wiedzie przez modlitwę i drugiego człowieka. Pracujmy nad tym, by żyło w nas
Słowo.
Bardzo się cieszę, że w końcu to
napisałam. Niczego nie pisałam tak długo.
Gratuluję odwagi - szczególnie, że znam problem z autopsji ;)
OdpowiedzUsuńBardzo wartościowy tekst ^^!
Niesamowite... Piękny tekst, piękna przemiana. Szczerość, miłość i dobro. Dziękuje, że masz odwagę je szerzyć.
OdpowiedzUsuń